SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja roczna 2012: Pop

11 stycznia 2013



Rekapitulacja roczna 2012: Pop
autorzy: Kamil Babacz & Kacper Bartosiak

Sytuację w mainstreamowym popie w roku 2012 można podsumować podobnie jak występ naszych piłkarzy na Euro – było chujowo, ale stabilnie. Oczywiście nawet i w roku, który – powiedzmy sobie szczerze – dostarczył wielu rozczarowujących albumów, było kilka na tyle ciekawych zjawisk, że rozważania o kondycji gry warto rozpocząć właśnie od nich.

Po pierwsze – drugie życie ''Call Me Maybe''. Wydany pod koniec 2011 roku singiel niespodziewanie dla samej Carly Rae Jepsen zaczął żreć na skalę kontynentalną. Niezliczona ilość memów odnosząca się do naiwnej części refrenu na pewno zrobiła tu swoją robotę, ale nie zmienia faktu, że byliśmy świadkami ewenementu – oto fajna, popowa piosenka, w wykonaniu anonimowej wokalistki, z dnia na dzień zaczęła się rozprzestrzeniać jak hiszpanka po pierwszej wojnie światowej. Niewiele jest zresztą utworów, które – tak potwornie maltretowane przez wszystkie niemal radiostacje – wciąż nie potrafią wzbudzać w ludziach złych emocji. Samej Jepsen trzeba oddać, że w minionym roku wykonała kawał dobrej roboty i dostarczyła jeden z najciekawszych albumów w mainstreamie od dawna, ale o tym więcej w dalszej części naszego podsumowania.

Drugim wielkim zjawiskiem, z którym będziemy kojarzyć pop w roku 2012, jest niewątpliwie gigantyczny sukces ''Gangnam Style''. Przedziwny to przykład piosenki, w której ktoś zapomniał wymyślić refren i zamiast tego poczęstował świat jednym z najdurniejszych hooków jakie kiedykolwiek wymyślono. To ''oppa gangnam style'' pewnie i mocno wbija się w mózg, ale bardziej na zasadzie rzeczy pokroju ''patrz, szwagier'' czy ''ale urwał! '' – sam utwór totalnie nie grzeje i ciężko powiedzieć o nim cokolwiek pozytywnego. Zdumiewa mnie głupkowatość tak samego refrenu, jak i w ogóle teledysku, sam już nie wiem, co bardziej. Warto dodać, że nie jest to absolutnie rzecz reprezentatywna dla k-popu – PSY to prędzej jakieś brakujące zamorskie ogniwo znanych dostarczycieli gówna z LMFAO i jeśli coś może w tym wypadku przynieść przyszłość, to pewnie jakąś zerową kolaborację w obrębie tego zestawu. To jest trochę kuriozalna sytuacja, że świat zaczyna się interesować k-popem akurat w roku, który nie obrodził w nic specjalnie wartościowego, ale nie powiem, żeby taki mechanizm specjalnie mnie dziwił.

Dla kogo jeszcze był to udany okres? Na pewno dla Taylor Swift, której czwarty studyjniak Red przyniósł wiele udanych singli, które mają prawo wlać sporo nadziei w serca zwłaszcza sierot po Avril Lavigne. Udany mainstreamowy longplay to nie jest coś, na co będę tu wybrzydzał. Mimo kolejnego roku walenia w chuja warto powiedzieć coś dobrego o Cassie. ''King Of Hearts'' okazał się być jakimś tam growerem, ale o wiele fajniejsze jest amatorskie, jak mniemam, zestawienie The Cassie Trilogy. Trzy i pół godziny ''twórczości zebranej'' Ventury z okresu po nagraniu znakomitego debiutu zostało tu podzielone na trzy segmenty – minimalistyczne r&b do macanek, mroźne, futurystyczne electro oraz czysty radiowy pop. Producentów nie zliczę, ale jako teaser przed wydaniem nowego albumu sprawdza się to znakomicie i dobitnie pokazuje, w jakim anturażu Cassandrze najbardziej do twarzy.

Ciekawym zjawiskiem był też na pewno błyskawiczny rozwój kariery Jessie Ware, która z mało znanej współpracowniczki SBTRKT w przeciągu ostatnich dwunastu miesięcy stała się jedną z najważniejszych postaci na brytyjskiej scenie. Pogodzenie czegoś dla potencjalnego elektoratu Adele z bardziej dojrzałym popem (u nas utożsamianym głównie z twórczością Sade) przyniosło jedną z najbardziej fascynujących płyt w obrębie adult contempo od lat. Polubi matka i córka, Marek Niedźwiedzki i redaktorzy Porcys, więc to mówi trochę samo za siebie.

Tyle wstępu, przejdźmy do konkretów. Poniżej znajdziecie subiektywne zestawienie tego, co działo się w płytach zahaczających o pop w roku 2012. Granice gatunkowe są bardzo umowne i jeśli czegoś tu nie ma, to znaczy, że nie podpada to aż tak mocno pod moją definicję tego grania jak to, co tu znajdziecie. A na deser zapraszam w imieniu swoim i Kamila do zestawienia dwudziestu (choć tak naprawdę to dwudziestu jeden) najlepszych naszym popowych kawałków minionego roku. –Kacper Bartosiak

***

AlunaGeorge, You Know You Like It (EP)
Nie jest to jakoś specjalnie dużo muzyki (a tytułowy utwór znaliśmy już w ubiegłym roku), ale w kategorii kombinowanego r&b nie tracącego przy tym na przebojowości trudno nie wspomnieć o tej dwójce, która udanie podąża ścieżką przetartą w ubiegłym roku przez J*DaVeY.

Bat For Lashes, The Haunted Man
Ja naprawdę bardzo lubię Natashę, ale to są przecież takie nudy… Regres postępujący z płyty na płyty jest niestety faktem, podobnie jak deficyt odnoszący się do fajnych melodii.

Brandy, Two Eleven
Co ja miałem w głowie, że wiązałem z tym jakieś nadzieje? To nie już jest ta Brandy z początków kariery, tylko jakaś skończona nudziara, a jej szósty studyjny album to jedna z najgorszych płyt, z jakimi się w tym roku zetknąłem. Zatrważający jest ten brak hooków, trudno nie martwić się o współczesne r&b po seansie z czymś takim. Brr, proponuję oznaczyć jako ''prezent dla wroga''.

Carly Rae Jepsen, Curiosity (EP) + Kiss
Bezdyskusyjnie największa wygrana 2012 roku w muzyce pop. Zaczynała go jako nieco podstarzała (jak na branżowe realia) i nie do końca przystająca do dzisiejszych czasów postać, skończyła jako jedna z najlepszych przyjaciółek Justina Biebera i autorka nadspodziewanie dobrego longplaya. Już wydana na fali entuzjazmu spowodowanego przez ''Call Me Maybe'' EP-ka dała próbkę jej wszechstronności, ale na Kiss poszło to w jeszcze lepszym kierunku. Jepsen to elastyczna wokalistka, której nie przeszkadza podkład skręcający w stronę trance’u albo jakiś taki bardziej akustyczny – nie, ze świetnym skutkiem radzi sobie z wszystkim, co podrzucają jej producenci, ale najlepszy pomysł na wykorzystanie jej plastycznego timbre’u miał dotychczas Max Martin. Czekamy na więcej takich historii, może następna będzie Leah Labelle?

Cassie, Velvet Night + Dope ‘N Diamonds + Supermodel
Przyjemne, mixtape’owe zestawienie Ventury w różnych odsłonach. Dla każdego coś miłego. Strach pomyśleć, ile dobrych piosenek można było przegapić na drodze do wciąż odwlekanego drugiego albumu.

Chairlift, Something
Długo się zastanawiałem nad tym, na ile to jest w ogóle płyta, którą można umieścić w takim zestawieniu. Mało mainstreamowy charakter tych nagrań sprawia, że można się pewnie kłócić, ale sam songwriting jest tu stricte popowy, a muzyka na tyle dobra, że serce nie pozwala mi o tym nie wspomnieć. Chwilami to synthpop lepszy niż tegoroczne piosenki Nite Jewel , innym razem to błogie, dream popowe mgiełki wprost odsyłające do fraserowskiej nostalgii. Frapujące sprawy, zasługujące na dużo więcej niż 6.8 z mojej lutowej recenzji.

Christina Aguilera, Lotus
Niestety Max Martin miewał też w tym roku skuchy, a walcząca głównie ze skokami własnej wagi X-tina wcale tu nie pomogła. Wulgarny singiel z prostackim hookiem z perspektywy całościowej jawi się jako coś całkiem strawnego, co mówi chyba wystarczająco na temat tej płyty. Szkoda mi Kryśki kolejny raz, ale z każdym rokiem już coraz mniej.

Frank Ocean, Channel Orange
Najlepsze autorskie r&b od lat. Może nie tak wybitne jak chcieliby niektórzy, ale na tyle rasowe i różnorodne, że nie pozostawia wyboru – trzeba się podczepić pod triumfalny pochód zwolenników Franka. Rozwijający się na równomiernie na płaszczyźnie tekstowo-producenckiej dwudziestopięciolatek wysmażył płytę, którą trudno ugryźć z którejkolwiek strony. Wszystko się tu zgadza poza hajsem, ale i on pewnie z czasem przyjdzie.

Grimes, Visions
Claire Boucher ma sporo ciekawych pomysłów muzycznych, które w innym wykonaniu pewnie podobałyby mi się nawet bardzo, jednak Visions ma jeden zasadniczy problem – autorka totalnie nie umie tu korzystnie wyeksponować swojego wokalu. Dla mnie to kwestia nie do przeskoczenia, ale znam takich, dla których nie stanowiło to przeszkody.

Jessie Ware, Devotion
Debiutancki longplay podbijającej do trzydziestki Ware to rzeczywiście idealny przyczynek do międzypokoleniowego dialogu. Starszym spodoba się zapewne kompozycyjny pietyzm i wokalne echa Sade, młodzi kupią fantastyczną robotę producentów i prostolinijną postać ''indie Adele'', na którą kreuje się Jessie. Życzmy sobie, aby więcej płyt z takim graniem było w stanie wywołać taki szum medialny.

JoJo, Agape
Całkiem udany mixtape, który w założeniu ma podgrzać atmosferę przed premierą trzeciego albumu Levesque. Nie jest to rzecz aż tak rewolucyjna, jakbym mógł sobie tego życzyć, ale "momenty są" – w "We Get By" JoJo zaprezentowała chyba najlepszy pomysł na siebie jak do tej pory, czekam na więcej tak dobrych numerów w 2013.

Justin Bieber, Believe
Spoko, że Biebs otacza się różnorodną ekipą producencką. Fajnie (dla niego), że Nicki Minaj macha mu cyckami przed twarzą. Dobrze, że potrafi namówić na kolabo Drake’a. Wszystko ok, tylko że Timberlake to z niego nie jest i jeszcze przez chwilę nie będzie – a to głównie przez marną jakość samego songwritingu. Polecam zresztą recenzję Kamila, gdzie wszystko macie ładnie wypunktowane.

Lana Del Rey, Born To Die
Całkiem rzetelny soundtrack do ziewania. Jestem w stanie przeżyć tak ze 2-3 piosenki Lany pod rząd, bo niestety jej miałki ''na jedno kopyto'' timbre przy dłuższym słuchaniu robi mi bardzo źle. Mimo to muszę przyznać, że ''Summertime Sadness'' to całkiem spoko numer jak na współczesne radiowe standardy. Ale ponad godzina zawodzenia w tym stylu? Niech pan się Boga boi, panie Krzysztofie.

Madonna, MDNA
Zazwyczaj (np. jadąc komunikacją miejską) nie przejmuję się głupstwami w wydaniu oderwanych od rzeczywistości staruszek. Sytuacja się zmienia, kiedy mówimy o autorce Like A Virgin i True Blue - wtedy jakiś choćby minimalny wkurw jest chyba bardzo na miejscu. Moje wnioski są więc takie: pora zmienić babci Ciccone leki i zaprosić ją do czytania Porcys póki nie jest jeszcze za późno. Nakata, Kurstin, Riddick, Hynes – to są nazwiska spoko ziomów, nie są nimi na pewno Solveig i Benassi. Jaka to jest w ogóle beka, że taki poczciwy Benny został zaproszony do wspólnych nagrywek… Kto będzie następny? Typ od ''Crazy Frog''? PSY? Nie chcę tego widzieć, więc śladem Jurka Owsiaka zgłaszam tu po cichu postulat artystycznej eutanazji.

Miguel, Kaleidoscope Dream
Kolejny z wielkich wygranych w silnie obsadzonej w 2012 roku lidze r&b. W przeciwieństwie do Franka Oceana, Miguel nie ukrywa swoich ambicji do tworzenia muzyki bardziej z myślą o listach przebojów. Coś takiego w skali mikro udało mu się z ''Adorn'' – piosenką, która została na początku minionego roku przyjęta nadspodziewanie dobrze i właściwie utorowała drogę temu longplayowi. I dobrze, bo szkoda by było, gdyby świat miał przegapić ten intrygujący zbiór najlepszych album tracków od dawna.

Nelly Furtado, The Spirit Indestructible
Wyprodukowany i napisany w większości we współpracy z Rodneyem Jerkinsem piąty studyjny album autorki Loose został zupełnie olany przez wszystkich. Niecałe 15 tysięcy egzemplarzy sprzedanych w Stanach i Kanadzie może smucić, bo to jednak naprawdę solidna płyta, choć z kilkoma lekkimi defektami. Z jednej strony wypada współczuć Furtado, bo ta mając 34 lata staje przed podobnym dylematem co wiele gwiazd popu w tym wieku wcześniej. Dylemat ten, który górnolotnie ujmę w czerstwe pytanie: ''do kogo kierować dziś swoją muzykę? '', nie znajduje tu niestety odpowiedzi. Niestety, Nelly chce być tak mocno ''na czasie'', że w efekcie trafia tak naprawdę dla nikogo i to chyba główny problem związany z odbiorem The Spirit Indestructible przez świat. Te zahaczające o r&b pomysły Jerkinsa są przecież zupełnie fajne, ale problem w tym, że esencję z nich w Furtado z ziomkami wycisnęła już w 2006 roku. W efekcie dostajemy takie drugie Loose, tylko zauważalnie słabsze. Nie mówię, że złe, bo słucha się tego chwilami z przyjemnością (''Parking Lot'', ''High Life''), ale niezwykle to wtórne w stosunku do tego, co już znamy z repertuaru Kanadyjki. Tym niemniej na dosyć ponurej mapie pogody popu w roku 2012 to jeden z jaśniejszych punktów, który spokojnie oscyluje w porcysowego 6.0, więc jakby ktoś chciał sprawdzić, to raczej polecam.

Nicki Minaj, Pink Friday: Roman Reloaded
Jeśli ktoś jest w stanie nadążyć za Minaj, to ja mu szczerze gratuluję. Dla mnie to jest po prostu męczące. Cały koncept z tym alter ego to może przemilczę, bo chyba za stary jestem na takie rzeczy. Generalnie mam spore zastrzeżenia do samej postaci flow Nicki – zawsze jest jakieś wymuszone, sztuczne i niekiedy monotonne. Fajny jest kontrast tego, co ciężkostrawne, z tym, co jedwabne, w ''The Boys'' nagranym z Cassie, która pokazuje, jak odnaleźć się na takim ''ciężkim'' podkładzie. Minaj może warczeć, prychać i dalej się wygłupiać, a ja i tak będę kręcił głową z niesmakiem jeśli to będzie utrzymane w takim klimacie.

Nite Jewel, One Second Of Love
Nie zgadzam się absolutnie ze zdaniem redakcji Porcys na temat tego albumu. W geście niemego protestu, targany oburzeniem, odmówiłem nawet naczelnemu pisania swojej ćwiartki na temat One Second Of Love. Dziś, gdy rewolucyjne ideały zamieniłem na ciepłe kapcie, aż tak mnie ta sprawa nie bulwersuje. Ale żebyśmy mieli jasność – wciąż uważam, że to fantastyczna płyta. Wkraczająca w świat hi-fi Ramona rewelacyjnie odnalazła się w tym różnorodnym repertuarze – chwilami brzmi trochę jak TLC, trochę jak Roxy Music, a momentami jakaś wirtuozeria wokalna spod znaku Kate Bush się wkrada.

Rihanna, Unapologetic
Team RiRi to ja mogłem reprezentować w 2007 roku, na wysokości mojego ulubionego Good Girl Gone Bad. W takim graniu Rihanna prezentowała się najlepiej, ale później też było umiarkowanie OK. Talk That Talk w swoich najbardziej przystępnych momentach było przecież naprawdę ciekawym popowym longplayem, a tu co? Słysząc upośledzony hook singlowego "Diamonds" robi mi się autentycznie niedobrze, podobnie reaguję na rzeczy Guetty (ciekawostka – wiecie, że Giorgio Moroder uważa go za swojego godnego następcę? Beka trochę). Broni się tu na pewno fajne r&b od The-Dreama na samplu z Jacko w "Nobody's Business". To nie pierwszy raz, kiedy RiRi udanie odnajduje się na samplu z Króla Popu, więc trudno być specjalnie zdziwionym. Wyróżniłbym jeszcze następną na trackliście produkcję Nasha – dwuczęściowe "Love Without Tragedy / Mother Mary" i to właściwie tyle. Po co było się tak śpieszyć z tą płytą?

Vivian Green, The Green Room
Niedoceniania songwriterka utrzymująca się konsekwentnie na pograniczu r&b i neo soulu pod koniec ubiegłego roku wydała swój czwarty album. Nie jest to na pewno najbardziej przebojowe granie w sezonie, ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że – w przeciwieństwie do takiej Brandy na przykład – Green wciąż ma jakiś ciekawy pomysł na swoją muzykę, która z każdym kolejnym rokiem robi się trochę bardziej... pozytywna? Jakby nie było warto sprawdzić – dla mnie ten lognplay Vivian posiada wszystkie te ważne cechy, których zawsze brakowało mi u Alicii Keys.

xx, Coexist
Podobno to nowy ulubiony zespół premiera Camerona. Najłatwiej powiedzieć, że ''nudy'' i przejść dalej, ale nie do końca tak jest. Jeśli ktoś pokochał ich na wysokości debiutu to zazdroszczę, bo miłość musi kwitnąć. Jeśli nie, to witam w klubie – teoretycznie to powinna być bardzo moja muzyka, jednak w praktyce to niestety za bardzo mi się to zlewa w jedną, dość nudną przy tym całość. Poszczególne elementy (ale takie naprawdę detale, jak klawisz tu albo wejscie gitki tam – a poważnie to stopniowanie napięcia w ''Our Song'' na przykład) mogą się podobać, jednak na dłuższą metę Coexist nudzi trochę zbyt mocno niż powinno.

Yuna, Yuna
Kolejna porcja bardzo udanego adult contempo dla matki i córki. Niewiele było w tym roku tak udanych smętów jak ''Live Your Life'' na cudnym bicie Pharrella i rzeczy mniej więcej w ten deseń (choć nie tak dobrych oczywiście) znajdziecie tu pod dostatkiem. Dużo to lepsze niż Adele, polecam!
–Kacper Bartosiak



***



20 najlepszych popowych singli 2012 roku.


20 Leah LaBelle, ''Sexify''
Łatwo było nas kupić tym zwrotem w przeszłość. Fajnie sobie powspominać, jakie to Pharrell robił świetne bity. "Sexify" nie jest jednak wybitnym utworem. Fraza "I’ll sexify you" to raczej nie poezja najwyższych lotów, ale w tym roku lepiej bujała tylko Fiona Sit. –Kamil Babacz

19 Calvin Harris feat. Florence Welch, ''Sweet Nothing''
"Nie ma się co wstydzić, dobry emo-banger" – napisał w komentarzu na fb nasz były kolega redakcyjny, Wojtek Terpiłowski, kiedy przyznałem się do sympatii do tego utworu. Trzeba przyznać, że emo-banger to bardzo słuszna definicja "Sweet Nothing". Florence, zamiast zdzierać sobie gardło, na tle beatu Calvina przyjemnie rozwija melodię w zwrotce, by w refrenie, a właściwie przedrefrenie, stać się dość dramatyczna. Patos jednak rozbija dość durny motyw, co daje w efekcie bardziej charyzmatyczne "Dancing On My Own". –Kamil Babacz

18 Sky Ferreira, ''Everything Is Embarrassing''
Zdecydowanie mój największy singlowy grower i jedyna tak naprawdę wartościowa rzecz na Ghost (EP). Im dłużej o tym myślę, tym bardziej mi się wydaje, że to nie przypadek, że Sky wygląda w teledysku jak młoda Madonna, bo jeśli z czymś kojarzy mi się ta zaraźliwa nostalgia ''Everything Is Embarrassing'' to właśnie z taką bardziej ''refleksyjną'' Madge (hi hi) na wysokości ''Pretender'' czy ''Stay''. Propsy dla Deva Hynes’a – pierwsze dziś, ale nie ostatnie. –Kacper Bartosiak

17 Cerrone feat. Adjäna, ''Good Times I'm In Love''
Wiele osób pewnie stwierdzi, że to zwykłe nowe disco i właściwie będzie miało rację. To jednak zdarzenie nieco ważniejsze – niespodziewanie legenda eurodisco, dziadek Cerrone nagrał bardzo przytomny utwór, który melodią wokalu i instrumentalizacją odstawił w kąt wielu reprezentantów młodszego pokolenia. Fascynujące, że gość się tu nie rozmienia na dobre – ten utwór jest właściwie dowodem na dużą świadomość twórcy, jakiej przez lata nie stracił Cerrone. –Kamil Babacz

16 David Guetta feat. Sia, ''Titanium''
Hicior Guetty otworzył dla mnie w 2012 roku szufladkę guilty pleasure na nowo. Nie chodziło jednak o to, żeby gardzić estetyką i potajemnie jej słuchać (choć postać Davida raczej pobudza wstyd), ale o pewną fascynację melodią, sposobem w jaki śpiewa ją Sia oraz kulminacją napięcia. Dlaczego jednak guilty? Dlatego, że to utwór niekompletny, który po 1:30 właściwie mógłby się skończyć, a wpada w drugą zwrotkę zupełnie bez pomysłu. Wybuch następuje tu zbyt szybko i niewiele można z tym już później zrobić. Takich niedoskonałych utworów zarejestrowałem w tym roku kilka, ale właściwie we wszystkich ich defekty przestały mi po jakimś czasie przeszkadzać. "Titanium" to wielki popowy moment – nawet jeśli tylko przez półtorej minuty. Dzisiaj mam wrażenie, że potem faktycznie nie pozostaje nic innego jak wszystko powtórzyć. –Kamil Babacz

15 Justin Bieber feat. Nicki Minaj, ''Beauty And A Beat''
"As Long As You Love Me" było zakrojone na nowe "Cry Me A River", ale to "Beauty And A Beat" dało Bieberowi jakiś indywidualny rys i przede wszystkim chwyciło mnie melodią. Kto parę lat temu chciał uciekać tańczyć na Baleary (te szwedzkie), ten może zrozumie o co mi chodzi. Z jednej strony Justin śpiewa tu o imprezowaniu, z drugiej strony do tego beatu brakuje mu tytułowej "Beauty who can make his life complete". Taniec i tęsknota zawsze znakomicie idą w parze. –Kamil Babacz

14 Taylor Swift, ''We Are Never Ever Getting Back Together''
Najbardziej zaraźliwy refren w dziewczęcym gitarowym popie od czasu ''Don’t Tell Me'' Avril? Bardzo możliwe. Sam pomysł z takim podaniem ''We'' (wiecie, że ''wee!'') to jest w ogóle coś tak niewiarygodnie prostego i chwytliwego zarazem, że zazdroszczę tym, którzy na to wpadli. Swift broni się autentycznością i autoironią, no i w ogóle jest typem dziewczyny, którego chyba trudno nie lubić. Dodatkowe plusy dla całego zespołu, który w teledysku wygląda jak rodzina tytułowego bohatera serialu Wilfred. –Kacper Bartosiak

13 Kcat, ''Broken''
Znakomita replika uk garage – tylko tyle i aż tyle. –Kamil Babacz

12 Nelly Furtado, ''Parking Lot''
Niby mocno jednostajny jest ten podkład i niewiele dzieje się tu w obrębie melodii, która jednak (zwłaszcza w refrenie) jest tak fajna, że tradycyjnie można przymknąć na to oko. Trudno pozbyć się przyjemnych skojarzeń z ''Hollaback Girl'', ale wersja live pokazuje, że numer całkiem mocno podszyty jest funkiem. Naturalny i jak najbardziej godny następca ''No Hay Igual'' z Loose. –Kacper Bartosiak

11 Shook, ''Love For You''
W 2012 roku ostatecznie zadeklarowałem swoją miłość do boogie funku, a chyba jeszcze cieplej witałem inspiracje muzyką zawartą na takich przykurzonych dwunastkach. "Love For You" sprytnie łączy granie w stylu Lite Me Up Hancocka z daftpunkowymi wokalami kojarzącymi mi się z… Eiffel 65. –Kamil Babacz

10 Viceroy feat. Madi Diaz, ''Chase Us Around''
Perfekcyjny wakacyjny utwór. Jest styczeń, jest jesień, ale gdy tylko włączam "Chase Us Around" to jadę w kolejną wakacyjną wycieczkę. –Kamil Babacz

09 Solange, ''Losing You''
Mój ulubiony utwór z przegródki ''mainstreamowy pop 2012''. Co robi pod koniec pierwszej dziesiątki – o to musicie już zapytać Kamila, bo ja poważnie nie jestem w stanie wbić Solange żadnej szpilki. Jest takie słówko ''flawless'' i ono idealnie oddaje to, co sądzę o ''Losing You''. Urzekają mnie te synthy, a o sposobie prowadzenia narracji przez siostrę Beyonce mogę się wypowiadać w samych superlatywach. A Dev Hynes w nienachlanym inkorporowaniu poszczególnych elementów wczesnej Madonny bywa po prostu bezbłędny. –Kacper Bartosiak

08 Fiona Sit, ''9:55 pm''
Stylowe, dziewczęce, a jednocześnie kłaniają się jazz funkowe wpływy. Najbardziej kumaty popowy track roku. –Kamil Babacz

07 Miguel, ''Adorn''
Ostateczna wersja klipu trąci Princem tak mocno, że bardziej się nie da, ale nic tam – na przecięciu r&b i funku powstał tu tak uniwersalny i zaraźliwy banger, że wypada tylko podziękować Miguelowi za przywrócenie nam wiary w tego typu granie. –Kacper Bartosiak

06 AVAN LAVA, ''It’s Never Over''
Charyzmą dosięga najlepsze utwory Juvelena. Idealny pedalski pop-funk, który w Polsce próbował uprawiać kiedyś Piasek. Czemu to nie zostało hiciorem? –Kamil Babacz

05 Carly Rae Jepsen, ''Tiny Little Bows / ''Drive''
Sampel z Sama Cooke’a, cztery akordy i… ten bas. Za takie momenty, jak niespodziewane wejście cwaniackiej gitary basowej (pewnie z klawisza), nadal uwielbiam pop. Poza tym "Tiny Little Bows" posiada najfajniejszą konstrukcję zwrotek spośród wszystkich w 2012 roku. Carly rzuca nazwami kolejnych miast, które wydaje się personifikowąć, co z kolei przypomina mi podobny zabieg Brodki razem z jej "I can cheat on you in every city / But they only make love just the same". –Kamil Babacz
W komentarzach pod "Drive" ktoś ładnie napisał: ''MAN THIS SONG IS SO CATCHY!!!!!!!!!!! DESTINED TO BE THE NEXT CALL ME MAYBE'' i to właściwie wyczerpuje temat. Ciekawy jest też inny aspekt – to drugi z utworów napisany przez Jepsen wspólnie z Dallasem Austinem, a o pierwszym napisał wyżej Kamil. Przypadek? Nie sądzę! Niech mi ktoś powie jakim cudem to wypadło z tracklisty Kiss? –Kacper Bartosiak

04 AlunaGeorge, ''Your Drums, Your Love''
Gdy w maju pisałem recenzję EP-ki You Know You Like It, nie przypuszczałem, że kilka miesięcy później duet AlunaGeorge będą traktowani jak poważni gracze, a ich singiel na swoje tablice na Facebooku będą wrzucać moi znajomi umiarkowanie zainteresowani muzyką. Nie ma co się dziwić – "Your Drums, Your Love" jest już w pełni kompletnym utworem pop, który swoje inspiracje tłumaczy na zrozumiały dla każdego język. Tak trzymać. –Kamil Babacz

03 Jessie Ware, ''Running''
Zacząłem ostatnio mieć szacunek dla kulturowego znaczenia pewnych piosenek. Kariera "Running" była oszałamiająca i tak jak w przypadku Aluny nie przypuszczałem, że choćby przez tę gitarową solówkę, utwór odniesie tak ogromny sukces wśród gawiedzi. Chciałem się nawet przed nim schować, przez jakiś czas lobbując raczej "Sweet Talk", ale "Running" jest utworem o niesamowitej sile oddziaływania, chyba nieosiągalnej dla żadnego innego signla w 2012 roku. –Kamil Babacz

02 Splash, ''Ever Before''
Jest na Facebooku taka strona "Muzyka pedalska". "Ever Before" jest do niej kandydatem oczywistym. To ten typ pedalskości na Porcys bardzo lubiany – papsowo-whamowo-humanleague’owy. Kampowy instant hicior, który nagle zmaterializował się z kosmosu. –Kamil Babacz

01 Tony Betties, ''You & I''
Czy potrafię wyjaśnić? Może i tak, choć w tym przypadku wierzę w porozumienie dusz. "You And I" od niechcenia wskoczyło do grona moich ulubionych utworów w ogóle. Melodia jest przepiękna, sposób w jaki utwór jest poprowadzony, jak nawarstwiają się i wchodzą po sobie kolejne fragmenty utworu, to mistrzostwo świata na nieskomplikowanym luzaku, a głos wokalistki to aksamitna perfekcja. Merytorycznie? Raczej nie. Czy poruszy każdego? Pewnie niestety nie. Czy mi się kiedyś znudzi? Mam nadzieję, że nie. –Kamil Babacz

BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)