SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja 2016: Indie

22 grudnia 2016

Cześć, czołem, witamy w tegorocznej rekapitulacji dla wszystkich gitarolubnych, dla każdego, kto w latach postępującej, hip-hopowej supremacji ma jeszcze czas i serce, by między siedemmasty odsłuch Jefferego a dziewiąty Blank Face wcisnąć kilku wkurzonych albo mniej wkurzonych, wrażliwych lub też mniej wrażliwych chłopców-radarowców z garażu na końcu ulicy. Jak zwykle rezygnujemy z klasycznej, relacyjnej formy podsumowania, stawiając na bezsprzecznie atrakcyjniejsze dla czytelnika zestawienie najciekawszych w naszym odczuciu, gitarowych wydawnictw z ostatnich dwunastu miesięcy. Jako że w poprzednich latach zostało już nakreślone jakimi kryteriami stylistycznymi kierujemy się, wybierając dla Was krążki (w skrócie: intuicyjnie), tym razem odpuszczę sobie rozkminy o tym, czym jest, a czym nie jest to sławetne "indie". Dodam jedynie, że tradycyjnie odpuszczamy Azję, o której z pewnością więcej opowie redaktor Skowyra, a także Polskę, której również poświęcona zostanie osobna rekapitulacja. Tyle chciałem przekazać, przed Wami 35 albumów wraz z pełnoprawnym komentarzem oraz 15 rezerwowych, potraktowanych po macoszemu, którym czegoś zabrakło: równości, odpowiedniej selekcji lub po prostu naszego wolnego czasu, a w ramach appendixu playlista skupiająca po jednym utworze z każdego, dostępnego na Spotify wydawnictwa. –Wojciech Chełmecki


Albumy:

Ablebody: Adult Contemporaries

Ablebody
Adult Contemporaries
[Lolipop]

Te dwa numery o nieprzyzwoitym natężeniu hooków, zapowiadające długogrający debiut Ablebody podobały nam się do tego stopnia, że gdzieś tam nieśmiało padały skojarzenia nawet z taką kapelką jak The Smiths. O klasie tego albumu niech świadczy zatem fakt, że między te dwa indeksy wepchnięty został w moim skromnym odczuciu jeszcze doskonalszy "After Hours" z refrenem, w którym bracia Hochheim wspinają się na wyżyny songwriterskiej kreatywności. Nie jest to broń boże zarzut kiepskiej selekcji singli, takie perełki czają się na całej długości Adult Contemporaries, czyniąc to wydawnictwo bezkonkurencyjnym w tegorocznej indiepopowej lidze zapatrzonej w ubiegłe dekady. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Car Seat Headrest: Teens of Denial

Car Seat Headrest
Teens Of Denial
[Matador]

Will Toledo poszedł po rozum do głowy i zaczął ostatnio wydawać jeden zamiast czterech albumów rocznie, jak to miał w zwyczaju. Efektem są bnmy, listy roczne w zagranicznej prasie no i druga z rzędu obecność w naszej rekapitulacji. Właściwie nie ma co się dziwić, bo z ogarniętym przez dużą wytwórnię trybem pracy i lepszą selekcją musiała przyjść też wyższa jakość materiału u artysty, który od zawsze zdradzał oznaki talentu. Pełnoprawny debiut dla Matadora przewyższa kompilację wcześniejszych numerów Amerykanina z Teens Of Style, wystarczy odsłuch drugiego w zestawie "Vincent", w którym dzieje się trzy razy więcej niż na całym zeszłorocznym LP, aby się o tym przekonać. Im dalej w las tym więcej zgrabnych hołdów dla idoli Toledo z Pavement czy Pixies na czele, które na szczęście wypadają całkiem przyzwoicie. W całym tym rekapie nie znajdziecie chyba albumu z większą zawartością indie w indie, if you know what i mean. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Cass McCombs: Mangy Love

Cass McCombs
Mangy Love
[Anti]

To nie jest żadna płyta roku, ale być może przypowieść roku, taka o człowieku i o płynności jego myśli. Banał: czasami trudno dobrać słowa, które idealnie opiszą nasz stan ducha, nasz pogląd, nasze wyczucie tematu. Cass McCombs jakimś cudem znalazł sposób by dziecinnym, wyrzuconym jakby od niechcenia "bum, bum, bum" oddać całe otępienie towarzyszące biernym obserwacjom tych wszystkich koszmarów, które przecież nie dotyczą nas osobiście. "How do you wake up from a non-dream? " zapytasz, "Into our town, the Hangman came" zaintonuję w odpowiedzi, po czym zaraz znowu zamilkniemy na kilka dni, dopóki kolejna bomba nie wybuchnie pod nogami kolejnej niewinnej ofiary.

Ale nawet kiedy McCombs miast roztrząsać mamrocze, jak w ślicznym "Opposite House", febrycznej wizji starzenia się w samotności, to zwyczajnie się go słucha. Sprzyja temu nie tylko naturalny talent do mówienia, ale również adekwatna oprawa muzyczna – stonowana, wyciszona, rozstrzelona od dzisiejszej americany ze szkoły Kurta Vile’a ("Cry"), pastoralnego folk-rocka ("Medusa’s Outhouse") i bluesa ("Rancid Girl") do onirycznego funk-soulu ("Switch") i przestrzennych, lekko psychodelicznych impresji na temat "Space Oddity" ("Low Flyin’ Bird"). Delikatne bębny, trzy wymiary gitary i śpiew, mieszanka tradycyjnie pojmowanej wrażliwości i amerykańskiej nonszalancji – tyle trzeba było, by świat zapomniał na kilka minut o Kozelku i zamiast słuchać łamiących narracji o innych, skupił się choć przez chwilę na sobie. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Crying: Beyond the Fleeting Gales

Crying
Beyond The Fleeting Gales
[Run For Cover]

Miałem pisać reckę o tym chorym na nadpobudliwość psychoruchową materiale, ale nie doceniłem go w porę tak należycie jak co poniektórzy. Naspidowany miks gatunkowy Nowojorskiego tria wzbudzał mój szacunek, ale wydawał się trochę zbyt chaotyczny i na dłuższą metę wywoływał przesyt. Trudno się w sumie dziwić, bo Crying napakowali do tego nieco ponad półgodzinnego debiutu tyle fantastycznych, ale różnych od siebie tropów i zagrywek, że dziś mój wcześniejszy umiarkowany entuzjazm tłumaczę sobie na zasadzie podobnej do pokarmowego zatrucia. W sensie, wpierdolenie w jeden wieczór połowy pozycji z karty pięciogwiazdkowej restauracji na pewno dostarczy Ci niezapomnianych wrażeń smakowych, ale noc spędzisz z syndromem tak zwanego ukłonu toaletowego. We vs the Shark, Rycerzyki, Marnie Stern, Metallica, dopiszcie tu sobie, co chcecie. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Dungen: Häxan

Dungen
Häxan
[Mexican Summer]

Kto by się spodziewał, że na ostatniej prostej, już właściwie w dość zaawansowanej fazie skrobania sobie jakichś muzycznych podsumowań, do gry wkroczy ta przyjemna, dobrze nam znana kapelka ze Szwecji. I to w jakim stylu! No, ja to się nie spodziewałem. Wstyd przyznać, ale w poszukiwaniu nowych uzdrowicieli gitarowego cmentarza trochę straciłem z radaru ten zasłużony band, zapominając, że panowie praktycznie nie dostarczają rzeczy poniżej pewnego poziomu. Na Häxan Dungen odprawiają transowe msze w duchu Giry (oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji – cały album trwa tu tyle co jeden utwór Swansów), ale czasem grają też ciszą, pozwalając dobitniej wybrzmieć skrawkom melodii i motywów. Ten album to w zamyśle soundtrack do niemieckiej animacji sprzed osiemdziesięciu lat, ale utwory te, wyłączając przyświecający im koncept, bronią się też doskonale jako samodzielne kompozycje. Szwedzi dopisują więc do swojej dyskografii kolejną więcej niż przyzwoitą pozycję. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Field Music: Commontime

Field Music
Commontime
Memphis Industries

Po kilku albumach Field Music bez cienia wątpliwości można rzucić, że to nasi ludzie. Niech przemówi paleta najczęściej eksploatowanych inspiracji: XTC, Steely Dan, Rundgren, XTC, ELO, Zombies, Talking Heads, XTC; ba, dwa lata temu nagrali cover album, gdzie pojawiły się reinterpretacje utworów m.in. Pet Shop Boys, Roxy Music, Syda Barretta, a nawet samego Roberta Wyatta. Na płytach Anglików wszystkie ich zajawki mienią się jak w kalejdoskopie, skąd bierze się wrażenie szkicowości utworów i chaosu. Goście, grając popowe piosenki, niejednokrotnie naginają ich zasady, zniekształcają je, na zmianę formują w nich abstrakcyjne obłości i kompletnie niemodularne kąty; do tego dochodzi jeszcze geekowata, bubblegumowa produkcja. Trudno nie odnieść natomiast wrażenia, że Field Music tak sobie tylko pykają, bez zaciągania, że bardziej się tym wszystkim bawią niż robią coś na serio.

Commontime formalnie nie wnosi nic wyjątkowego do katalogu formacji, to po prostu kolejna bardzo dobra płyta, która zadowoli raczej łaknących muzycznych łamigłówek melomanów niż niedzielnych słuchaczy. No, powiedzmy, że ich najzwiewniejsza. Do listy ulubionych tracków zespołu dorzucamy wyluzowane "Disappointed", chimeryczne "Same Name" i zjawiskowe "It’s A Good Thing", być może najlepszy utwór, jaki kiedykolwiek nagrali. Ale właściwie w każdym numerze można znaleźć przynajmniej zalążek czegoś ciekawego. Wyrobieni kolesie robią mądry pop – tylko się schylać i brać. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


G.L.O.S.S.: Trans Day Of Revenge

G.L.O.S.S.
Trans Day Of Revenge
[self-released]

Zapytacie skąd ta niedoreprezentacja krańcowego punka, bezlitosnej garażowej młóćki, dlaczego nasze wątroby i jelita są nietknięte i wciąż bez zarzutu spełniają swoje funkcje? Otóż nie. Przez ostatnie kilka tygodni wyczyściłem dla Was, drodzy czytelnicy, ze trzy RYMowskie listy "BEST of 2016’s †PUNK!", prześledziłem rekomendacje kilku różnych DIY-magazynów, i ze smutkiem stwierdzam, że ostatni raz takiego stężenia gównianej muzyki doświadczyłem, gdy w drugiej klasie gimnazjum kolega dla żartu dał mi na klasowe mikołajki kompilację metal-coverów hiszpańskich pastorałek; SUPER PREZENT KURWO. Tymczasem. Girls Living Outside Society’s Shit, aka G.L.O.S.S., już przy okazji zeszłorocznego Demo dali do zrozumienia, że grają w innej lidze. Trans Day Of Revenge należy się miejsce w tym rekapie już za sam tytuł i okładkę, najebany trans szkielet, no bardzo śmieszne. Nie dając się jednak zwieść inauguracyjnemu, wyrwanemu z rąk być może obecnego w tej całej lipstick-szopce Kurta Cobaina (no bardzo śmieszne x2), pozwalamy na siebie trochę nakrzyczeć, przyjmujemy kilka agresywnych, walonych na wpół-oślep kuksańców i wreszcie – każemy naszym konstruktywnym myślom na kilka minut, lekko mówiąc, wypierdalać. W tym oczyszczającym rytuale G.L.O.S.S. nie mieli sobie w ostatnim czasie równych – trochę szkoda, że tak szybko się skończyli. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


HOOPS: EP

HOOPS
EP
[self-released]

Kasetowa nostalgia, psychodelia pod gołym, nocnym niebem – u Hoops jest przytulnie, jangle’ująca retrospekcja ściele się gęsto. EP już trochę obczyszczono z szumów w stosunku do Tape #3, ale dalej dominują mgliste pejzaże, i tak już chyba musi być, skoro początkowo miał to być ambientowy solo projekt lidera zespołu, Drew Auschermana. W każdym razie: do pełnego zgłębienia tegorocznych Hoops potrzeba obu wydawnictw, są krótkie, więc dacie radę. Czeka Was przelot od nieco mniej krnąbrnego DeMarco i Ariela Pinka pastiszującego The Cure po wyścieloną morską florą ducktailsowszczyznę. Ładne, niezbyt odkrywcze. I chuj. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


JANK: Versace Summer

JANK
Versace Summer
[self-released]

Na mieście mówią, że mieliśmy w 2016 revival emo. Dyskusyjne, bo zjawisko w zauważalnej skali trwa już kilka lat, ale fakt – to właśnie w tym roku swój (swoją drogą marniutki) wydawniczy powrót zanotowali weterani z American Football, a odpalanie kolejnych albumów z okołomidwestowej szufladki przestało skutkować każdorazową, nieplanowaną drzemką. Nawet w tym rekapie reprezentacja wiecznie dojrzewających chłopaczków jest stosunkowo silna, a to przecież nie wszystko: Tiny Moving Parts, Into It. Over It czy Touché Amoré – oni wszyscy nagrali przynajmniej solidne albumy w granicach emo i miękkiego hardcore'u, a to tylko pierwsze przykłady z brzegu.

Jak w tym wszystkim odnajduje się JANK? Choć trudno byłoby odciąć filadelfijskiego trio od waszego everyday Cap'n'jazz, to jednak Versace Summer sięga swoimi spopowiałymi mackami dużo głębiej. Jak sugeruje sam tytuł, ta 20-minutowa EP-ka to nagranie bardzo letnie, na tyle letnie, by w "General Tso What" usłyszeć echa Sea and Cake. Poza tym Built To Spill (ziomki mają nawet na koncie kawałek "Split To Bill", lol) oraz, co najciekawsze, porozrzucane gdzieniegdzie tropy 12 Rods – zmiany chwytów, współbrzmienia gitki z basem. Jak już jestem przy gitce: Matt Diamon wykonuje fantastyczną robotę, jego math-rockowe wstawki wypadają naturalnie i nie wkurwiają, jak to zwykle ma miejsce, a gdzie trzeba przyłoić lawiną akordów, tam robi to perfekcyjnie, jak choćby w nagrzanym "#Freesam". Rok temu zabrakło odpowiedniej selekcji materiału, może trochę przystępności; przy Versace Summer mogę już tylko złożyć dłonie do klaskania. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Joyce Manor: Cody

Joyce Manor
Cody
[Epitaph]

Pojebańce w stylu Teen Suicide z ich rozbudowanymi, cierpiącymi na brak jakiejkolwiek selekcji molochami powinni brać korepetycje od sympatycznych Kalifornijczyków z Joyce Manor – maksimum treści upchnięte w króciutkie formy. Serio, Amerykanie mają już na koncie cztery albumy, z czego żaden nie przekroczył jeszcze dwudziestu pięciu minut, a o tegorocznej propozycji wyżej wspomnianych przy wyrzuceniu pokaźnej części z dwudziestu sześciu (!!) tracków z pewnością czytalibyście na tych łamach. Na Cody po raz pierwszy do swojego standardowego zestawu pop-punkowych, w nastroju luzacko-wakacyjnych numerów skrojonych na amerykańskie imprezy w domku przy plaży, JM dodali jedną akustyczną miniaturkę i jeden ponadczterominutowy (!) indeks, nie popadając przy tym w śmieszność, za co należą im się słowa uznania. Zostało to już powiedziane, ale muszę powtórzyć – nie jest to wcale ich najlepszy longplay, więc polecam zapoznać się z wcześniejszymi krążkami grupy, wiele czasu to nie zajmuje. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


King Gizzard & The Lizard Wizzard: Nonagon Infinity

King Gizzard & The Lizard Wizzard
Nonagon Infinity
[Flightless]

Rok temu Todd Rundgren, Emil Nikolaisen i Hans-Peter Lindstrøm zerwali z tradycyjnym podziałem płyty na piosenki: Ruddans miało być jedną, rozbudowaną do monstrualnych rozmiarów kompozycją, co – nawiasem mówiąc – ostatecznie skończyło się dość spektakularną klęską. Australijczycy z King Gizzard & The Lizard Wizard poszli o krok dalej. Ich ostatni krążek to fintourist psychodelicznego rocka, komicznie chwytliwy loop, w którym utwór zamykający swobodnie przeskakuje do openera. Trzeba zaznaczyć, że na mapie kwasowego revivalu, jaki odbywa się w ostatnich latach, Nonagon Infinity zajmuje miejsce szczególne: to żadne beztreściowe odloty, a psych w ujęciu Black Sabbath i Guided By Voices, psych zanurzony to w kraucie ("Mr.Beat"), to w progu ("Invisible Face"), a przy tym wszystkim podany w pozytywnie infantylny sposób. To najeżony kreskówkowymi hookami, postapokaliptyczny koncept-album z przerostem charyzmy i doskonałym flow – mało co dostarczyło mi w tym roku tyle nieskrępowanej, pozbawionej kontekstualnego nadbagażu frajdy. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Lush: Blind Spot

Lush
Blind Spot
[Edamame]

Po powrocie Lush nie spodziewałem się jakichś wielkich fajerwerków. Offowymi bookingami MBV, Ride czy Slowdive emocjonowałem się o wiele bardziej, tymczasem Londyńczycy wydali epkę, którą właściwie bez żadnego wstydu można postawić na półce obok klasycznych najntisowych nagrywek grupy. Rozmarzone, harmonijne wokale Miki i Emmy działają jak lek na uspokojenie, a gitarowe progresje akordów budują na przemian sielankowy ("Out of Control") i lynchowski, dziwaczno-koszmarny klimat ("Lost Boy"). Czyli właściwie stare dobre Lush, nie dziwota, że te cztery indeksy mocno dobijały się do mojej listy roku. Biję się w pierś i ze sporymi nadziejami czekam na dłuższy materiał. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Metá Metá: MM3

Metá Metá
MM3
[Jazz Village]

Jak co roku w tym rekapie coś musi stylistycznie odstawać. Tym razem padło między innymi na Metá Metá i ich podejrzaną muzykę dla brazylijskich okultystów. Nieokrzesany jazz-rock, głęboko artystyczny punk, cholernie błyskotliwe naparzanie odziane w mieszczański garnitur? Tak, z MM3 aż bije avant-garde’owe zacięcie: saksofon odprawia jakieś rytuały, gitary skaczą jak kot w pokoju luster, a perka, no perka po prostu próbuje za tym wszystkim nadążyć. Dzika repetycja w końcówce "Corpo Vão" gwarantuje automatyczne mrowienie na plecach, intensywne prawie-refreny "Imagem do Amor" i "Três Amigos" wyłaniają się znikąd, burząc skrzętnie konstruowany, modlitewny nastrój utworów. Wszystko to twardo stoi w opozycji, ale jednocześnie w swojej ekstazie zespół pozostaje dość przyswajalny – były w ciągu ostatnich miesięcy takie chwile, gdy nic innego nie chciałem już słuchać. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Mild High Club: Skiptracing

Mild High Club
Skiptracing
[Stones Throw]

Jeśli poprzedni album Mild High Club nie załapał się do naszego podsumowania za rok 2015, to zbrodnią byłoby pominięcie w tegorocznym zestawieniu Skiptracing. Obecność tego LP nie jest jednak jedynie wyrazem rehabilitacji i zadośćuczynienia, Brettin rozwinął i dopracował tu pomysły z debiutu, skręcając czasem w dość niespodziewane rejony, przez co nagrał płytę ciekawszą i zwyczajnie lepszą materiałowo. Tym razem stworzył miksturę ze swoich klasycznych psych-popowych odjazdów, dodał do nich parę bardziej sfokusowanych tracków o potencjale radiowym, a raz z niezłym skutkiem sięgnął nawet po gitarę akustyczną i dęciaki. Całość brzmi jak gdyby Kevin Parker i Conan Mockasin upalili się, przesłuchali parę swoich ulubionych płyt z lat siedemdziesiątych, a potem odbyli wspólną sesję nagraniową. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Mitski: Puberty 2

Mitski
Puberty 2
[Dead Oceans]

Puberty 2 stawia Mitski w roli żegnającej beztroską młodość everygirl i – podobnie jak Empress Of na Me – borykającej się w związku z tym z niepewnością towarzyszącą całkowitemu przewartościowaniu potrzeb. O ile jednak Lorely Rodriguez zdawała się zgrywać przy tym twardziela, Mitski Miyawaki wiecznie balansującym na granicy pęknięcia głosem uderza w bardziej konfesyjne tony. To płyta o tym, że ta mityczna, wiecznie odwlekana dorosłość skutecznie rozmywa dychotomię smutny/wesoły, a ludzie są troszkę bardziej zniuansowani, niż chciałyby tego młodzieńcze klisze. Ale również o tym, że Pixies są spoko, a St.Vincent nie. Dzięki swojej muzykalności, pewnemu luzowi w tkaniu przytomnych kompozycji, Mitski w dość łatwy sposób potrafi się odnaleźć w przybrudzonym, pixiesowym właśnie indie-rocku ("Dan The Dancer"), weezerowskich ("You are 18 year old girl / who live in small city of Japan", świat jest mały, co?) power-balladach w tradycji "Only In Dreams" ("Your Best American Girl") czy akustycznych, słodko-gorzkich lamentach ("I Bet On Losing Dog"). Puberty 2 to płyta dość mocno wyhajpowana i choć osobiście nie umieściłbym jej na swojej liście roku, to i tak cieszę się, że zdobyła należyte uznanie. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


My Apologies: Shantih

My Apologies
Shantih
[Human Sounds]

Sam środeczek tej trzyutworowej EP-ki, monumentalny "The Summit", to szczytowe osiągnięcie tegorocznego melodyjnego hardcore’u. Koniec kropka. Głębokie, shoegaze’owe niemal ściany dźwięku, wyczucie wątków melodycznych, niesamowity spokój w niepokoju; ta świdrująca, trzyminutowa eksklamacja ma wszystko, by na stałe zagościć w Waszych toplistach gatunku. "Sora"? Też ogień. Goście mają nosa do wykręcania w teksturalnej magmie chwytliwych tematów, potrafią zachować odpowiednie proporcje między krzykliwym attitude a tkanką samej muzyki, stworzyć przestrzeń, harmonię, pewien ład. To ten rodzaj screamo, po którym czujesz się szczęśliwy jak nigdy, polecam gorąco. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Omni: Deluxe

Omni
Deluxe
[Trouble In Mind]

Debiut Omni na pierwszy rzut ucha brzmi jak solidne, ale niezbyt odkrywcze post-punkowe granie po linii Television czy Wire. W rzeczywistości sprawa jest jednak o wiele bardziej złożona. Gitary dowodzone tu przez byłego wieślarza Deerhunter, kiedy trzeba ujmują prostotą z wściekle melodyjnym zacięciem, ale potrafią też dostarczyć bardziej powyginanych struktur, nie tracąc przy tym popowego potencjału. Sekcja rytmiczna uzupełnia całość o surowe, ale skoczne basowe figury i militarno-taneczne bębnienie trzymając w ryzach te zwarte, kilkominutowe petardy. Wszystko lekko wycofane i schowane za lo-fi produkcją przenosi nas gdzieś we wczesne lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Permit: Vol.1

Permit
Vol.1
[Fat Possum]

To jak w sportach walki – czasem trzeba się nagimnastykować, naskakać, unikając przy tym błędów, a czasem wystarczy jeden celny, solidny gong i typ zbiera się z podłogi. Takim właśnie gongiem jest Vol. 1, nagrany przez jakichś całkowitych anonimów (nie wiem co to za goście i nawet nie chcę wiedzieć), skompresowany do dwuminutowych petard, gitarowy lo-fi łomot. "Track #3" to czyste najntisowe indie, "Track #2" – nadpobudliwy power-pop, z kolei "Track #4" jedzie na surferskim wajbie i stonesowskim riffie; od charyzmy aż się gotuje. Sześć utworów, dziesięć minut, tyle radości. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Pinegrove: Cardinal

Pinegrove
Cardinal
[Run For Cover]

Nie wiem, możecie się dalej bawić w przypinanie łatek, mnie to już nie bawi. Pinegrove umieją post-rock, umieją Younga, przede wszystkim jednak umieją WZRUSZAĆ. Wyjebka, tęsknota za mniej lub bardziej realnym, rysy na szkle? Pasja, szarpanina ze słabościami, serca pod kocem? "Przestań myśleć o muzyce i zacznij słuchać muzyki". Charyzmatyczny Evan Stephens Hall bogato dorzucił do pieca, zdwoił się i stroił, by wraz ze swoimi next-door-friends-all-time-friends postawić sobie pomnik. "Waveform" zaśpiewamy razem, z podziałem na role; "Cadmium" zostawię już tylko dla siebie. Nie łamie Cię "Aphasia"? Nie idę z Tobą za rękę. "Visiting"? Szkoda pisać, przecież słyszycie, gęściej się nie dało. Cardinal to płyta, którą się pamięta, gdzie każdy kawałek jest czyimś hymnem i w sumie nie wiadomo, czemu miałby nie być. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Pinkshinyultrablast: Grandfeathered

Pinkshinyultrablast
Grandfeathered
[Club AC30]

Czy to hip-hopy, czy to już rapy? A czy to jeszcze shoegaze? Wybaczcie za grafomanię, ale Rosjanie sami scharakteryzowali się najlepiej: Granfeathered to po prostu seria różowych, świecących ultrablastów. Niech nie zwodzą was eteryczne wokalizy: Pinkshinyultrablast – choć grają na gitarach – myślą tanecznym, elektronicznym popem. Pstrokate, silnie zelektryzowane tła i spięte rytmy pompują chłodną, parkietową ekscytację; szczyt tych tendencji osiągnięty jest już na starcie, bo w zbijającym pionę z Purity Ring "Initial", a później w zwiewnym "Kiddy Pool Dreams" i noszącym znamiona ejtisowych hitów "The Cherry Pit". Wcale nie tak daleko też Granfeathered do co żwawszych numerów Violens. Kompozycyjnie jest coraz lepiej. Imponuje progres, jaki Pinkshinyblast poczynili od świetnego skądinąd Everything Else Matters, numery formatu "Ghost Vastly" to już nie jedynie smyranie po czółku. Cóż więcej dodać? Może to zbyt mało, by złamać najtwardszych rusofobów, ale na pewno wystarczy, by dać sporo frajdy garstce złaknionych oryginalności geeków. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Preoccupations: Preoccupations

Preoccupations
Preoccupations
[Jagjaguwar]

Viet Cong (pamiętamy [']) zmienili nazwę, nagrali album nieco słabszy od wyśmienitego debiutu, ale w dalszym ciągu pozostają obok Ought moimi ulubionymi reprezentantami gitarowej Kanady. Na drugim s/t panowie rzucają mechanicznymi pętlami jak w momentami niemal krautowym "Zodiac", żeby zaraz później zahaczyć o gitarowy ambient w wielowątkowym "Memory", który swoimi rozmiarami przypomina obezwładniający closer Viet Cong. Wszystko to w nieco bardziej wygładzonej formie, która z nieokiełznanego, ale piekielnie inteligentnego gitarowego napierdalania ewoluowała w dostojny, bardziej wyważony sound. Żebyśmy się źle nie zrozumieli, nie jest to bynajmniej Viet Cong dla emerytów, kawałki Kanadyjczyków dalej robią wielkie wrażenie, na dowód posłuchajcie se takiego "Stimulation" brzmiącego jak fuzja Lady Pank z jakimś Clash powiedzmy, serio. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Redspencer: Perks

Redspencer
Perks
[Deaf Ambition]

Kiedy Ty słodko sobie leżysz na kocu wcinając arbuza, być może na drugiej półkuli ktoś właśnie wbija komuś sopel między żebra. Australijska grupa Redspencer z kolei wbija sople, wróć, szpilki, w standardowe sekwencje harmoniczne etatowych muzycznych lekkoduchów, Syd Barrett buja się przy tym na swojej kłębiastej private-chmurce. Ten wokalista trochę pizduś-plastuś, ale w tych niby-słodkich, niby-pojebanych basenowych szantach wypada zgoła korzystnie. Trzeba natomiast przyznać, że jest to paranoja: Ty leżysz, a on z tym soplem, skoncentrujmy się jednak na faktach. Real Estate mają charyzmę, Redspencer muszą nadrabiać w inny sposób, więc ich akordy mienią się ze trzema, może czterema kolorami więcej, no i super, kolorowe akordy zawsze w cenie. Sączy się to powoli, te "Fussy" i "Perksy", ale też planowanie zbrodni wymaga trochę czasu, co nie? Wtem nachodzi myśl, że to pieruńsko letni album, a skoro oni w Melbourne mają lato, to my w Rumuni-Trzebini mamy zimę, a wiecie co oznacza zima? No właśnie, sople. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Rob Crow's Gloomy Place: You're Doomed. Be Nice.

Rob Crow's Gloomy Place
You're Doomed. Be Nice.
[Temporary Residence]

Zbliżający się powoli do pięćdziesiątki Rob Crow nie próżnuje. W tym roku powołał do życia kolejny ze swoich licznych projektów dopisując po prostu do nazwiska Gloomy Place, skrzyknął starych znajomych i napisał sporo porządnych piosenek. Nie jest to znowu aż tak oczywiste, bo nie tak dawno artysta zapowiadał zerwanie z wykańczającym go biznesem muzycznym i całkowite poświęcenie się rodzinie. Na You're Doomed. Be Nice Amerykanin wylewa swoje żale wtórując sobie prog-popowymi, chwytliwymi partiami gitar, nieraz niespodziewanie przełamując je krótkimi metalowymi szarżami. Daje to efekt na tyle ciekawy, że czytacie o nim w naszej skromnej rekapitulacji. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Savages: Adore Life

Savages
Adore Life
[Matador]

Nie przeczę, Adore Life nie zapewnia takiego ścisku żołądka, w jakim Silence Yourself trzymało od pierwszego charczącego wjazdu "Shut Up". Są tu momenty wyraźnej zadyszki, momenty przeciętne, nawet momenty wręcz nijakie. Ale czy to przeszkadza w zachwycaniu się jak w "Adore" dziewczyny do swojej post-punkowej nory wpuszczają trochę smithsowskiego światła? Albo jak Gemma Thompson rzeźbi w "Sad Person" pomnik tysiącami pomysłów na gitarowy punch? Czy nie uzależnia puls sekcji w neurotycznym "Surrender"? No uzależnia, uzależnia. Trzeba więc przełknąć gorycz wygórowanych oczekiwań, zacisnąć zęby i skupić się na highlightach. Zapewniam: jest w czym wybierać. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Sioux Falls: Rot Forever

Sious Falls
Rot Forever
[Broken World]

Jeśli ktoś siedzi w midwestach i nie słyszał tej płyty, to albo przez ostatnie 12 miesięcy leżał w śpiączce, albo nie siedzi w midwestach. Rot Forever to monolit, gitarowy moloch, który z Lonesome Crowded West łączy trochę więcej niż to, że jest zbyt długi, a wokalista zbyt bardzo ma na imię Isaac. To granie instynktowne, spontaniczne, żadne wykwintne progresje akordów, a raczej seria zabójczo chwytliwych singalongów, w taki czy inny sposób nawiązujących do najróżniejszych nurtów najntisowego niezalu. Sioux Falls może trochę przegięli z tymi 72 minutami, ale z drugiej strony co tu niby wywalić, skoro na każdym winklu czyhają jakieś hymniczne hooki, zajebiste melodie albo wypluwane bez wytchnienia, wokalno-instrumentalne strumienie świadomości? Tak czy inaczej, Rot Forever to jedno z esencjonalnych gitarowych wydawnictw 2016 roku, rzecz nie do pominięcia. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


SMILE: Like A Diamond in the Rough, You Shine

SMILE
Like A Diamond In The Rough, You Shine
[self-released]

Rodzynek z cyklu "noname'y z SoundClouda". Co wiemy o SMILE? Jest ich szóstka, są z Austin w Teksasie, a nazwa zespołu wzięła się stąd, że jego mastermind ma na nazwisko Miles i jest wielkim fanem TEGO SMiLE. Wiemy też, że grają miejscami błogo sharmonizowany, słoneczny gitarowy pop z progresywnymi ciągotami, inspirowany – jak sami twierdzą – w głównej mierze klasycznym popem i soulem, od Bitli po Arethę Franklin. Odnosząc się z kolei do czasów bliższych współczesności, muzykę zawartą na Like A Diamond In The Rough, You Shine zestawiłbym z takimi wykonawcami, jak Dirty Projectors i Marnie Stern. Niezależnie, czy akurat starają się ulepić chwytliwą melodię, czy skonstruować jakąś nietypową strukturę rytmiczno-harmoniczną, SMILE na przestrzeni tych sześciu utworów na tyle intrygują kompozycyjną zręcznością, by zasłużyć sobie na – wyrażony oczywiście jako follow – kredyt zaufania. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Steve Gunn: Eyes on the Lines

Steve Gunn
Eyes On The Lines
[Matador]

Steve Gunn przez lata sympatycznego, ale niezbyt zajmującego plumkania alt-folkowych numerów z naleciałościami americany, wyspecjalizował się w tej dziedzinie do tego stopnia, że w końcu zdołał nagrać długograja niebroniącego się jedynie jako przyjemne tło do posiedzeń przy kominku. Na Eyes On The Lines wszystko rozgrywa się gdzieś pomiędzy medytacyjnymi wycieczkami War on Drugs a roots'owym indie folkiem spod znaku Kurta Vile'a, z którym notabene Steve miał już przy paru okazjach styczność. Jeśli dokładnie się wsłuchać choćby w takiego openera "Ancient Jules" to pobrzmiewają tu też dalekie echa Neila Younga, a wywoływanie takich skojarzeń też o czymś już świadczy. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Suede: Nights Thoughts

Suede
Nights Thoughts
[Warner]

Krótka piłka: lubisz Suede, polubisz ten album. Jeśli wydane w 2013 roku Bloodsports było powrotem stylistycznie wprost nawiązującym do najlepszych lat zespołu, Night Thoughts śmiało można nazwać jego kontynuacją. Jest tu wszystko, czego oczekiwałby statystyczny ultras Suede: podniosłe, chwytliwe refreny, przestrzenny sound gitar wzbogacony ledwie nakreślonymi, klawiszowymi plamkami, britpopowy drive przeplatany z kompozycyjnie elegancką balladowością oraz – last but not least – silnie wyeksponowana aura artyzmu. Highlighty? A jakże: "Outsiders", "What I’m Trying To Tell You", "Like Kids" – typy zawsze miały dryg do melodii. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


The Monkees: Good Times!

The Monkees
Good Times!
[Rhino]

Nie wiem, co jest bardziej absurdalne: pisanie w pozytywnym tonie o wydanej w 2016 roku płycie The Monkees czy umieszczanie jej w tym zestawieniu, ale jak nie w tym, to w którym? No dobra, chciałem w ten sposób przemycić na Porcys kawałek od Andy’ego Partridge’a (!); od razu słychać który, więc daruję sobie tytuł. Absurdalnie ripitowalny "She Makes Me Laugh" napisał z kolei Rivers Cuomo i to chyba jego najlepszy tegoroczny utwór, bo Weezer (White Album) wypada niestety dość przeciętnie. Ale zaraz, zaraz: Partridge, Cuomo, czy to nie krążek Monkees? Good Times! to album wydany w ramach celebrowania 50-tych urodzin i co – pozapraszaliśmy gości, gramy głównie sixtiesowy pop, z tym że robimy to lepiej niż revivalujące gnojki, bo pamiętamy zapach tamtej wódki. Nie, ale serio, na drugiej połowie płyty znajdziemy trochę śmiecia, ale takie "Our Own World", "Gotta Give It Time" czy "Whatever’s Right", what’s not to like? Że już słyszeliśmy to sto razy? Eee tam, dajcie spokój. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Thomas Cohen: Bloom Forever

Thomas Cohen
Bloom Forever
[Stolen]

Zanim Thomas Cohen zaczął publicznie opowiadać o uczuciach związanych ze śmiercią żony, najpierw było Bloom Forever. Mimo że znaczna część krążka powstała jeszcze przed odejściem Peaches Geldof, trudno byłoby odczytywać go w oderwaniu od traumy towarzyszącej utracie ukochanej osoby, przy czym nie nazwałbym go studium depresji, a raczej płytą-terapią, płytą-pożegnaniem, może trochę płytą-nadzieją. Ciepło, które z niej bije – jej tekstur, brzmienia instrumentów, harmonii – dość mocno kontrastuje z głosem autora: szorstkim, metalicznym, choć dalekim od całkowitego zrezygnowania. Spotkałem się kiedyś z dość kontrowersyjną półtezą, że w latach 70. nie było prawdziwie smutnej muzyki. Może to był właśnie sposób Cohena na zatajenie bólu, bo Bloom Forever co i rusz karmi nas tą wesołą, jako się rzekło, dekadą i jej wspaniałym songwritingiem. Jeśli więc lubisz odniesienia do Floydów, Reeda, Bowiego, jeśli lubisz, gdy americana nie jest cytowana wprost, sprawdź tę płytę; jeśli lubisz historie o wstawaniu z kolan, też ją sprawdź. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Travis Bretzer: Bitter Suites

Travis Bretzer
Bitter Suites
[Human Sounds]

No dobra, Bitter Suites brzmi trochę jak zestaw przyćpanych odrzutów z Waxing Romantic, ale wytniemy skity, poklepiemy po pupci i będzie to całkiem klawy zestaw. Klawy? Skąd ja w ogóle wziąłem to słowo, z paczki przeterminowanych sucharków? No chyba stąd, że Travis do nagrywania wziął się prawdopodobnie po trzydniowym, stoczonym w oparach marihuanowego dymu pojedynku z Flimbo, kultową platformówką na Commodore64; pewnie tak samo jak mnie jakieś tysiąc razy przerosła go siódma runda, a na ratunek zamiast jednego, uzbrojonego jedynie w joystick i browara super-taty przyszło czterech ojców założycieli z Liverpoolu, wraz z całym arsenałem swoich pociesznych melodyjek. No właśnie, melodie – Bretzer dalej pisze piosenki i dalej robi to dobrze, nie będziemy się więc obrażać na delikatną zniżkę formy, odpalimy "The Snooter" i cierpliwie poczekamy co dalej. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Vesuvio Solo: Don’t Leave Me In The Dark

Vesuvio Solo
Don’t Leave Me In The Dark
[Atelier]

Jako psychofan Before Today nie mógłbym przejść obok Don’t Leave Me in the Dark obojętnie. Lekko sfrikowanego, niezwykle inteligentnego gitarowego popu Vesuvio Solo nie sposób nie odnieść do popularnego Ariela, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę ile na tej płycie popkulturowego zbieractwa: "Guardian" wchodzi jak jakiś przytrzymany rework Lindseya Buckinghama, melodyczne zawijasy "Flakes" ciągną z sophisti-popu Prefab Sprout, a "Mirror Held to the Flower" stąpa śladami białego soulu Hall & Oates. Utwór tytułowy to z kolei blend Pinka, Ducktails i Unknown Mortal Orchestra. A reszta? Reszta to błogość, i to tym razem bez sraczki. Fantastyczny krążek. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Washer: Here Comes Washer

Washer
Here Comes Washer
[Exploding In Sound]

Here Comes Washer to kolejny debiut spod znaku post-weezerowców, którzy grają mocno, a słucha się tego lekko, jeśli można to tak ująć. Chłopaki po mocnym otwarciu i bezrefleksyjnym naparzaniu przed siebie, mniej więcej od indeksu numer osiem czyli najbardziej popowego w zestawie "This Land" zaczynają komplikować sprawy i dzięki temu robi się naprawdę ciekawie. "Do It Yourself" brzmi jak fuzja Sonic Youth z Birthday Present przejechana cięższymi gitarowymi akcentami, a "Group Therapy" z tym wędrującym riffem orbituje gdzieś w okolicach Cobainowych zagrywek. Jest to więc amerykański garaż z licznymi odwołaniami do starszych herosów tego typu łojenia, ale zagrany z klasą pozwalającą wyróżnić się z tłumu podobnych bandów. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Waveless: Spirit Island

Waveless
Spirit Island
[Deranged]

Waveless pod nagromadzeniem ścian przesterowanych gitar zmieszanych z zimnym basem i zrezygnowanymi, wokalnymi, damsko męskimi dialogami, przemycają jakiś rodzaj przypadkowo uchwyconej nadziei. Amerykanie płynnie przechodzą na tej epce od kontemplacyjnego shoegaze'u do wściekłych noisowych ataków, czasem na przestrzeni jednego utworu. Daje to w efekcie płytę duszną i niespokojną, która jednak zamiast odpychać, przyciąga. Nie słyszałem w tym roku zbyt wielu lepszych nagrań z podobnych stylistycznych rejonów, a grupa nie jest jakoś wybitnie znana, więc mam nadzieję, że w niedługim czasie się to zmieni, najlepiej po wyważeniu drzwi opiniotwórczych portali jakimś mocno kopiącym dupę długograjem. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


White Lung: Paradise

White Lung
Paradise
[Domino]

Na swojej najnowszej płytowej propozycji Kanadyjczycy z White Lung wypolerowali sound, ani trochę nie tracąc przy tym na jakości. Dalej jest to wściekłe granie ze społecznie zaangażowanymi tekstami, podane jednak w nieco przystępniejszej odsłonie. Nie obrażą się więc twardogłowi idealiści, bo punkowy duch dalej żyje w tych utworach, a jest spora szansa, że na grupę otworzą się bardziej słuchacze wymagający więcej w kwestiach produkcyjnych i ogólnobrzmieniowych. Album najeżony jest zwięzłymi rakietami w stylu "Narcoleptic" czy "Vegas", które obezwładniają gitarowymi atakami Kennetha Williama (typ jest tu w życiowej formie), zanim zorientujemy się, że w ogóle wystartowały, dlatego nie ma co wzdychać do szczeniackich nagrywek grupy. White Lung pięknie nam się starzeją. –Stanisław Kuczok

posłuchaj


Albumy – rezerwa:

Ben Watt: Fever Dream, [Unmade Road]
Elegancki miks soft-rocka, barowego folku i delikatnego, akustycznego popu. Ben Watt, człowiek-instytucja, nagrywa kolejny – po Hendrze – bardzo dobry album. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Benoit Pioulard: The Benoit Pioulard Listening Matter, [Kranky]
Popowo-ambientowe laboratorium w domowych warunkach, zbiór miniaturek na gitarę akustyczną i samotność. Witamy w świecie, gdzie piosenki składa się pod kołdrą. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Chris Cohen: As If Apart, [Captured Tracks]
Hauntologia, nostalgia par excellence. Nie tak dobre, jak zapowiadał pilotujący singiel, ale wciąż dość przyjemne granie. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Cool American: You Can Win A Few, [Good Cheer]
Choć lider zespołu, Whether Tucker, reaguje agresywnie, kiedy się o tym wspomni, Cool American to twór wywodzący się z prostej linii z Pavement, gdzieś z okolic Wowee Zowee. You Can Win A Few to coś jakby Alex G w końcu znalazł sobie kolegów i razem bawili się w te najntisy. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Deerhoof: The Magic, [Polyvinyl]
Znowu ten Deerhoof, nuda, nie? Ale skoro za co by się nie zabrali, robią to dobrze, miejsca w takich zestawieniach należą się jak psu buda. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

DIIV: Is The Is Are, [Captured Tracks]
Nowojorczykom i ich jangle'ującemu dream-popowi kibicujemy nie od dziś.  Tu w nieco bardziej osowiałym anturażu; szkoda tylko, że nikt im nie powiedział im ile powinny trwać takie albumy. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Notches: High Speed Crimes, [Young Modern]
Dość nierówny, nadrabiający momentami wręcz znakomitymi ("Cure for Feeling Cool", "Summer Letters") pop-punk w duchu, dajmy na to, Jawbreakera. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Quilt: Plaza, [Mexican Summer]
Jeszcze mocniej naznaczona psychodeliczną odsłoną Bitli, leniwie płynąca kontynuacja wątków nakreślonych na niezłym skądinąd Held In Splendor z 2014 roku. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Teen Suicide: It's the Big Joyous Celebration, Let's Stir the Honeypot,[Run For Cover]
EP-ka wycięta z tego śmietnika zamieszałaby na niejednej liście rocznej. "Living Proof", "It's Just a Pop Song" - toż to samo popowe mięsko. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

The Men: Devil Music, [self-released]
Zespół dobrze znany bywalcom porcysowych indie-rekapów, po uładzonym Tomorrow's Hits, powraca do garażowych, stonesowskich korzeni - jak zwykle zresztą ze świetnym skutkiem. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

The Strokes: Future Present Past, [Cult]
Czteroutworowa (trzy regularne kawałki + remix) EP-ka popularnych STROŁKSÓW. Zwróćmy szczególną uwagę na rozedrgane "OBLIVIUS" i jego zacny, wyskakujący zupełnie niespodziewanie refren. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Tiny Moving Parts: Celebrate, [Triple Crown]
Niby dość sztampowe, ale zagrane z dość dużą klasą emo. Jeśli jesteś fanem nadwrażliwych chłopców z gitarami, to pozycja obowiązkowa. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Touché Amoré: Stage Four, [Epitaph]
Raz jeszcze piosenkowe hc, tym razem odrobinę agresywniejsze niż na Is Survived By, ale wciąż dalekie od dzikiego noise'u. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Viva Belgrado: Ulises, [Aloud Music]
Co tu dużo mówić: zajebiste post-hc/screamo. I wcale nie z Belgradu, a z Barcelony. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj

Tyvek: Origin Of What, [In The Red]
Punk rock/garage z brytyjską odchyłką, brudnawy rock&roll w lo-fi wdzianku. Wchodzi jak złoto pomimo niedoskonałości. –Wojciech Chełmecki
posłuchaj


Playlista z najlepszymi utworami

Wojciech Chełmecki     Stanisław Kuczok    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)