SPECJALNE - Rubryka

Rekapitulacja 2015: Indie

12 stycznia 2016

Rock & Roll umarł, rock jest martwy, stary, nie słuchasz PC Music, nie idę z Toba do łóżka. I jak tu pisać gitarocentryczną rekapitulację, jaką kolejny już rok z rzędu sprytnie zakamuflowaliśmy pod niezbyt treściwym, zbiorczym tagiem-wytrychem "indie"? Próbować udowadniać, że rock jednak żyje, czy może przyjąć rolę błazna i pogrążyć go, punktując niepełnosprawność co śmieszniejszych rockistowskich hajpów? Komu zapaliła się w tym miejscu czerwona lampka, ten ma całkowitą słuszność, bo z jednej strony obie te postawy dałoby się obronić w zależności od obranych punktów odniesienia, a z drugiej żadna z nich w zasadzie nie istnieje. Bo czym tak właściwie jest rock? Czy hasło "gramy rocka" nie wydaje wam się najbardziej beztreściowym gównem, jakim młody zespół może się dziś reklamować? W czasach rozdrobnienia popkulturowego i dominacji wewnątrzgatunkowych mikronarracji stwierdzenie "słucham rocka" jest równie absurdalne jak "moim ulubionym daniem jest wołowina", dlatego też traktowanie tego pojęcia jako coś, o czego całorocznej kondycji warto dywagować, wydaje mi się niedorzeczne. Możemy porozmawiać o kanadyjskim boomie na post-punk równoległym do serii bardzo słabych powrotów jego pionierów, możemy pomówić o tym, że w Nowej Zelandii sieka się jedną power-popową melodię za drugą albo o bardzo niezgrabnym, pochłaniającym coraz więcej ofiar revivalu sixtiesowej psychodelii. Ale rozmawiać o rocku jako takim? Proszę was, toż to średniowiecze.

Dlatego też kolejny raz proponujemy wam rekapitulację luźną, spontaniczną, stworzoną o ludziach mających gdzieś etykietki, przez ludzi mających gdzieś etykietki i dla ludzi mających gdzieś etykietki, rekapitulację skupioną na naszych zajawkach z okolic intuicyjnie pojmowanej, okołogitarowej "niezalowości". Kryterium doboru albumów było proste – poziom wydawnictw, ale ostatecznie udało się osiągnąć pewną różnorodność, która – naszym zdaniem – ma spory wpływ na atrakcyjność poniższego zestawienia. Swoje miejsce znalazły tu zarówno indie-figury pokroju Sufjana Stevensa, młode i trochę mniej młode zespoły rozstrzelone stylistycznie od noise’u przez slackerskie indie po shoegaze, jak i zagubione misie działające gdzieś na obrzeżach gatunków, które ciężko byłoby umiejscowić gdziekolwiek indziej, a których temat szkoda by było przemilczeć. Odpuściliśmy sobie jedynie wydawnictwa polskie i azjatyckie, licząc, że odpowiedni wykonawcy zostaną docenieni w osobnych rekapitulacjach poświęconym tymże specyficznym punktom na mapie świata. I to właściwie tyle. A czy to był z perspektywy tej rekapitulacji dobry rok? Cóż, zapoznajcie się z naszymi propozycjami i zdecydujcie sami – dla leniwych playlista na spoti, obejmująca po jednym kawałku z (prawie) każdego opisanego wydawnictwa. Miłego czytania! -Wojciech Chełmecki


Albumy:

A Sunny Day In Glasgow: Planning Weed Like It’s Acid / Life Is Loss

A Sunny Day In Glasgow
Planning Weed Like It’s Acid / Life Is Loss
[self-released]

Dwie EP-ki zlepione w jedno wydawnictwo. To znacznie bardziej statyczne utwory niż na Sea When Absent, miejscami zbliżające się wręcz do instytucji radiowej balladki ("Jewelry Duty" przecież), choć oczywiście z eksploratorskim, "noise’owym" podejściem do brzmienia. Co do brzmienia właśnie – jeżeli zeszłoroczne wydawnictwo stawiało bardziej na klasyczne dream-popowe patenty w postaci pogłosów i kolorowych syntezatorowych plam, to tu mamy więcej trzasków i dusznych, ledwie słyszalnych dźwiękowych iluminacji. I tu jest mała pułapka: najlepsze fragmenty to te, w których tym sonicznym fetyszyzmom towarzyszy relatywna "fajność" na gruncie songwriterskim (np. w opisywanym już przeze mnie pilotującym singlu lub w "Days & More Nights"), natomiast w pozostałych sytuacjach, gdy ekipa Danielsa zaniedbuje kategorię "piosenkowości" i skupia się na przykrywaniu szumów kolejnymi szumami, cóż, bywa różnie.

P.S. A Sunny Day In Glasgow nagrali też w tym roku krótką płytkę świąteczną, co obok obecności Kevina Shieldsa na albumie swojej znajomej Le Volume Courbe, na którym wyprodukował piosenkę "The House" poruszającą temat tego, że – uwaga – kiedyś razem mieszkali, zdaje mi się kontekstualnym absolutem roku w środowiskach szeroko pojętego shoegaze’u. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Alex G: Beach Music

Alex G
Beach Music
[Domino]

Jeśli do tej pory Alex Giannascoli traktowany był (głównie przez zachodni mainstream) nieco z przymrużeniem oka (jako ta jedna z wielu bandcampowych ciekawostek), wraz z sukcesem DSU sytuacja zasadniczo uległa zmianie. Kontrakt z Domino siłą rzeczy skonsolidował uwagę na nadchodzącym albumie młodzieńca z Filadelfii, pozbawiając go jednocześnie jakiejkolwiek taryfy ulgowej. Słuchając Beach Music, miałem wrażenie, że Alexander zupełnie się tym nie przejął i jest dla niego bez różnicy, czy odbiorcą jego muzyki jest grupka dzieciaków w pocie czoła przeczesująca internet, czy szeroka publika, jaką udało mu się zgromadzić za sprawą Domino. Giannascolli w dalszym ciągu porusza się w swoim intymnym środowisku, a przy tym pisze jeszcze lepsze piosenki (zwłaszcza wybijają się ”Bug” oraz ”Kicker”). I niby wciąż nad tym zbiorem nagrań unosi się duch Elliotta Smitha, jakieś wczesne Pavement też da się wychwycić, jednak jest to na tyle spójne, a przede wszystkim posiadające ”własne ja”, granie, że na tym etapie zdecydowanie trzeba się już z typem liczyć. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Ben Varian: Part Of The Y’All

Ben Varian
Part Of The Y’All
[MJ MJ]

Part Of The Y’all potraktujcie jako małą ciekawostkę, bo – umówmy się – gdzie tym sypialnianym miniaturkom Variana do stricte gitarowych narracji Painted Shut albo The Agent Intellect definiujących tę rekapitulację. Muzykę na tej płycie opisałbym jako autorską, przesiąkniętą pinkowskim figlarstwem wariację na temat funku i soft-rocka ze śladami chamber-popu Zombies, avant-popu Stereolab i ujazzowionego grania spod znaku Sea And Cake. Charakterystyczna kapciowata fraza i domowa produkcja stwarzają dość intymny klimat, niezależnie czy mówimy o przytulnych akordach "Hung Up In My Song", quasi-barokowych zawijasach "Non-Springsteen Song" czy slackerskich przygrywkach "Throw Away My Hair". Szkice Variana wpisują się w nurt DIY-popu z bandcampa i może warto zacząć tego gamonia monitorować – Part Of The Y’all zdaje się być wystarczającą zachętą. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Car Seat Headrest: Teens Of Style

Car Seat Headrest
Teens Of Style
[Matador]

Will Toledo jest jednym z tych półanonimów, którzy przez lata cichaczem zalewali bandcampa swoimi nagraniami, aż w końcu ktoś postanowił spieniężyć ich talent. W tym przypadku mówimy o stajni Matador – i muszę się zgodzić z Jeremym Gordonem z Pitchforka, że na Teens Of Style słychać całe dobrodziejstwo tego legendarnego labelu, od GBV po Belle & Sebastian. Trzeba sprostować: to właściwie nie jest regularny album, a składanka kawałków Toledo zebrana z kilku samozwańczych wydawnictw i nagranych na nowo na potrzeby rewitalizacji i ujednolicenia brzmienia. A jakie są tego efekty? Oficjalny debiut Car Seat Headrest to, najprościej mówiąc, pełne hymnicznych refrenów i surferskich pionów harmonicznych indie, przejechane po najntisowemu papierem ściernym dla uzyskania efektu lo-fi. I można podejść do tego na dwa sposoby: albo wyłapywać z tej wrzawy wszystkie zakamuflowane popowe cukiereczki (późno-wczesne Beach Boys w drugim refrenie potężnego "Something Soon", post-pandabearowa końcówka "Strangers"), albo cieszyć się zalewem fajnych melodii, których nigdy przecież za wiele. Przy obu optykach Teens Of Style wypada całkiem przekonywująco. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


 Deerhunter: Fading Frontier

Deerhunter
Fading Frontier
[4AD]

Można zżymać się na postać Coxa-cierpiętnika do woli; można psioczyć, że band z Atlanty od lat leci na tych samych, wyświechtanych po stokroć patentach (pozornie); można w końcu zarzucać im koniunkturalizm oraz schlebianie masowym gustom indie gawiedzi, lecz nie sposób nie docenić kunsztu kompozytorskiego Brandona. Przypominam: mowa tu o typie ogarniętym obsesją tworzenia, człowieku, który determinowany strachem wobec unoszącej się nad nim perspektywy śmierci wypluwał z siebie morze materiału w śmiesznie krótkich odstępach czasu. Jeżeli uzmysłowimy sobie, że Deerhunter działają od przeszło dekady i nie zdarzyło się im popełnić żadnej rażącej gafy, stanie się jasne, jakiego pokroju jest to band, jakiego sortu songwriterami są Cox oraz Pundt. Fading Frontier całkowite potwierdził ten stanu rzeczy, nie tylko nie przynosząc jakichkolwiek rozczarowań, lecz miejscami przyjmując znamiona rzeczy prawie genialnych (”Ad Astra”). -Marek Lewandowski

posłuchaj


Destroyer: Poison Season

Destroyer
Poison Season
[Merge / Dead Oceans]

Może to zabrzmi naiwnie, ale Daniel Bejar rzeczywiście brzmi na tej płycie, jakby w ostatnich latach słuchał głównie Boba Dylana, Vana Morrisona i Joni Mitchell. Oczywiście zachowajmy odpowiednie proporcje: autor Kaputt to był zawsze koleś nieco nieprzystosowany i uroczo staroświecki w swoim romantyzmie, niezależnie czy nagrywał post-glamowe indie bangery, czy ejtisowy smooth-pop. Poison Season to album, którego kwintesencją na pierwszy rzut oka są atmosfera, przytulne orkiestracje i łagodne partie saksofonu. Muzyka Bejara zawsze miała w sobie coś charakterystycznie teatralnego, dlatego jego najnowsze dzieło odczytuję bardziej jako spektakl, którego miejscem akcji wcale nie jest studio nagraniowe, a przesiąknięte aromatem kawy domowe zacisze starzejącego się artysty. Pamiętajmy jednak o jednym: główne role obsadzają tu doskonałe wyczucie melodii, głęboko artystyczne zacięcie i chemia między współpracującymi z Danem muzykami, dzięki czemu możemy delektować się tak kunsztownymi kawałkami jak "Archer On The Beach", "Midnight Meet The Rain" czy "Solace’s Bride". -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Ducktails: St. Catherine

Ducktails
St. Catherine
[Domino]

Jeżeli Flower Lane było najbardziej otwartym, rozbuchanym albumem Ducktails, na St. Catherine Mondanile przypomina, że w gruncie rzeczy jest skrajnym melancholikiem i serdecznym miłośnikiem Underneath The Pine. Można zarzucać tej płycie brak wyrazistości, bo faktycznie nie ma tu jakichkolwiek wybijających się fragmentów, jakby Matt stracił trochę pewności siebie i bał podziałać coś odważniej, ale z drugiej strony te cierpliwe, pastoralne pop-impresje nie chcą schodzić poniżej pewnego poziomu, co mimo wszystko wypada docenić. Mały smaczek dla fanów Julii Holter – w kilku kawałkach użyczyła swojego głosu. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Hooton Tennis Club: Highest Point In Cliff Town

Hooton Tennis Club
Highest Point In Cliff Town
[Heavenly]

Jak co roku mieliśmy przez ostatnie dwanaście miesięcy (zbyt) wiele prób odtworzenia pavementowo-weezerowego w duchu, beztroskiego gitarowego grania z prowincji bez zbędnych ambicji zmieniania świata, i co ciekawe – najlepszej płyty w tej kategorii wcale nie nagrali Amerykanie. Być może w tym właśnie tkwi sekret, bo liverpoolczycy z Hooton Tennis Club, choć wychodzą z pozycji fanklubu Crooked Rain, Crooked Rain (dostrzegam pewne analogie między openerami obu płyt) i leniwej niedzieli z drużyny Real Estate (singlowy "Jasper"), przemycają na swoim debiucie element iście brytyjskiej niesforności – nad całym nagraniem wyczuwa się szacunek dla power-popu ze szkoły Elvisa Costello, a "P.O.W.E.R.F.U.L. P.I.E.R.R.E." nie tylko ze względu na tytuł mógłby być utworem Blur z okresu supremacji Grahama Coxona. Flegmatyczne zmiany akordów, mocno nabite bębny i dobre ucho do popowych melodii – tak krótko można streścić kawałki z Highest Point In Cliff Town i jeśli miałbym wybrać najbardziej esencjonalne wydawnictwo tej rekapitulacji, postawiłbym właśnie na to. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Hop Along: Painted Shut

Hop Along
Painted Shut
[Saddle Creek]

Chcecie tego czy nie, Painted Shut to perełka zadziornego indie-popu o punkowej proweniencji, zwarty i niepozorny zbiór melodyjnych, gitarowych wymiataczy. Są tu ślady zarówno klasycznego, ejtisowego college-rocka, majestatycznego indie Built To Spill, jak i pędzącego power-popu spod znaku New Pornographers. I takie transformacje to ja lubię, bo mówimy o zespole, który kojarzyłem raczej z dość nudnawym alt-folkiem. Trzon grupy stanowi wokalistka/gitarzystka/songwriterka Frances Quinlan i właściwie nad każdą z tych ról wypadałoby się pochylić – jej głos jest intensywny i temperamentny, riffy cholernie chwytliwe, a hooki ścielą się gęsto. Acha, jeszcze jedno: adaptujący riff z "Ticket To Ride" wiadomo kogo "Waitress" to jeden z najczęściej odtwarzanych przeze mnie gitarowych tracków w tym roku. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Jim O’Rourke: Simple Songs

Jim O’Rourke
Simple Songs
[Drag City]

Trochę głupio pisać o zasługach O’Rourke'a jako takich, nie żartujmy, "nie wiesz o co chodzi? to weź się kurwa dowiedz". W telegraficznym skrócie poeeem tak: ten sympatyczny Amerykanin jest z jedną z tych kilku wtajemniczonych postaci, które spełniając się na tak wielu frontach, autentycznie posiadły muzykę, oswoiły ją jak swoje własne, ukochane zwierzątko. Przez lata orbitowania gdzieś na obrzeżach potocznie definiowanego głównego nurtu, stał się "w branży" osobą absolutnie kluczową, naznaczającą swoim medium całą historię szeroko pojętych środowisk alternatywnych w takim stopniu, że nie sposób interpretować jej biegu bez niego.

W przerwach między szlifowaniem płyt innych artystów i zaciekłym eksperymentowaniem, którym para się od lat (w tym roku nagrał również między innymi improwizowaną płytę z Akirą Sakatą oraz kolejne wydawnictwo z serii Steamroom), Jim lubi też nieco się odprężyć i sprawdzić w formach piosenkowych. I mówię wam: Simple Songs to płyta uniwersalna, na której każdy znajdzie coś dla siebie. Jarasz się producenckim aspektem nagrywania płyt? Jak to u O’Rourke'a bywa, spotkasz się tu z doskonałym miksem. W muzyce szukasz "uniwersalnych" mądrości i ciekawych punktów widzenia? Jim ma dla ciebie dawkę bardzo specyficznego humoru, który w istocie jest czymś więcej niż tylko humorem. Cenisz sobie nieszablonowe kompozycje i błyskotliwe aranżacje? Kwity, kwity, kwity, szukajcie a znajdziecie. Czy są to natchnione kordony gitar we "Friends With Benefits", migoczące mini-pasażyki klawiszów w nabrzmiałym od repetycji "Half Life Crisis", w tych kilkudziesięciu minutach czają się ogromne zasoby muzycznej erudycji. Simple Songs potwierdza, że twórczość Neila Younga, Van Dyke Parksa, Burta Bacharacha, Cata Stevensa, Steely Dan i wielu wielu innych O’Rourke ma w małym palcu. I potrafi zrobić z tego użytek -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


KEN Mode: Success

KEN Mode
Success
[Season of Mist]

Rok bez zajebistego post-hardcoe’u to rok stracony i jeżeli czujecie się zawiedzeni nowymi albumami Fucked Up i Envy, sprawdźcie Success Kanadyjczyków z KEN Mode. Kto kojarzy zespół, ten wie, że w stosunku do poprzednich jego albumów więcej tu Albiniego, a mniej naleciałości o pochodzeniu stricte metalowym. Poza tym nie ma tu niczego specjalnie zaskakującego, nic, czego nie znajdziecie na swoim everyday Shellac – całość rozciąga się od niechlujnego post-punku po regularny noise i opiera na nakurwianiu zajebistych szorstkich riffów, darciu mordy i wycinaniu na bębnach chwytliwych groove’ów. A że w naszym odczuciu nikt nie robił tego w tym roku w inteligentniejszy czy po prostu lepszy sposób… -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


King Cyst: King Of New York

King Cyst
King Of New York
[Underwater Peoples]

King Cyst to solowy projekt ekscentrycznego basisty Ducktails, Luka Usmianiego. Nie próbujcie wyobrażać sobie jednak melodyjnego, mondaline’owskiego popu – King Of New York dryfuje w zupełnie innym kierunku, dając raczej namiastkę odpowiedzi na pytanie, jak mógłby brzmieć Ariel Pink, gdyby zachciało mu się nagrać płytę w bezpośredni sposób nawiązującą do seventisowego prog-jazzu w duchu Canterbury. Z tego też powodu obecność w tym rankingu raczej spontaniczna. To właściwie instrumentalna płyta – nie licząc krótkich fragmentów (oraz "Rubbing Soul", który traktuje jako osobny byt pretendujący na listę singli roku) niewiele tu śpiewania, a więcej wątków stricte instrumentalnych, po części improwizowanych. Trzeba jednak nadmienić, że jest to album dobrze wyważony – proporcje między techniką a elegancją samej kompozycji rzadko bywają zachwiane, co bezpośrednio rzutuje na frajdę ze statystycznego odsłuchu. No i sekcja doskonale pomyka. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Le Rug: Game Over

Le Rug
Game Over
[Fleeting Youth]

Przyznaję – tu trochę nagięliśmy zasady, ale to wszystko dla waszego dobra, right?. O co w ogóle całe zamieszanie? Le Rug tak naprawdę nazywa się Ray Weiss i jest to gość, który na swoim fejsbukowym profilu bezpardonowo chwali się skomponowaniem łącznie ponad 350 utworów, z tym, że faktycznie publikuje je maszynowo i to nie na zasadzie "nagrałem jak pierdzę w theremin, wrzucę to do sieci" – zazwyczaj są to co rzeczy przynajmniej przyzwoite. Game Over nie powinno tu właściwie być: jest to bowiem 70-utworowy zlepek z różnych amatorskich albumów typa, pełny skitów i losowego wypełniacza (na przykład króciutkie tribute’y dla wszystkich prezydentów USA, wtf), trwające prawie 2 godziny one-man-party. Ale kiedy koleś akurat nie robi sobie jaj (puśćcie sobie tracki 1-13, na dobrą sprawę składające się na reedycję albumu Bleenex z 2007 roku), okazuje się, że ze świecą szukać tak naładowanych konkretami piosenek w gitarowym półświatku. Znajdziecie tu ślady nowojorskiego post-punku, Hüsker Du, Built To Spill, może nawet zaryzykuję Wrens; "Gloss", "The Loveless Fuzz", "Amp", "Perodafodil" albo "Bomb" to popowo ukierunkowany, garażowy wpierdol najwyższego sortu. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


 Mac DeMarco: Another One

Mac DeMarco
Another One
[Captured Tracks]

Przesyt hype'em wykreowanym wokół postaci DeMarco skutecznie zniechęcił mnie do zapoznania się z Another One. Na szczęście w czas wtrącił się Wojtek, alarmując, że to nie żadne przelewki, tylko pełnoprawny materiał na miarę tego z Salad – i rzeczywiście. Nie wiem, jak ten typ to robi, że co rusz zdobywa nasze serca, bo teoretycznie w kółko gra to samo. Jednak po krótkiej chwili namysłu wniosek jest bardzo prosty: kolo wypracował sobie na tyle charakterystyczny styl, który w połączeniu z genialnym uchem do melodii, iście mistrzowskim graniem narracją oraz charakterystyczną prostotą formy i maksymalizacją wypluwanej z niej treści wciąż nas urzeka. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Martin Courtney: Many Moons

Martin Courtney
Many Moons
[Domino]

W 2015 nie doczekaliśmy się kolejnego wydawnictwa Real Estate, mogliśmy natomiast zanotować wzmożoną aktywność jego księstw przyległych: Alex Bleeker wraz ze swoim zespołem The Freaks nagrał trochę country, Matt Mondanile puścił w świat piąty już krążek Ducktails, a Martin Courtney wydał pod swoim nazwiskiem debiutancką płytę, będącą de facto jego kolaboracją z Jarvisem Tavaniere z zespołu Woods. Gramy z grubsza to co zwykle – sielskie, zanurzone w latach 60. harmonie, leniwe bicie akordów, a w dodatku trochę nawrzucanych gdzieniegdzie impresjonistycznych drobiazgów à la Van Morrison. Jeśli więc myśleliście, że zabrakło w tym roku bezpretensjonalnego gitarowego popu dla lekkoduchów, think again: śmiem twierdzić, że "Vestiges" to jeden z najfajniejszych wałków z całego obozu Real Estate (włączając The Flower Lane), a Many Moons po całości stawiam wyżej zarówno od Atlas, jak i od tegorocznego Ducktails. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Modest Mouse: Strangers To Ourselves

Modest Mouse
Strangers To Ourselves
[Epic]

Ostateczne przyporządkowanie Strangers To Ourselves do tegorocznej rekapitulacji nie obyło się bez dylematów. Z jednej strony byliśmy zgodni co do tego, że jest to chyba najsłabszy album składu z Issaquaah, z drugiej zaś, prócz kontrowersyjnego ”Pistol”, brak tutaj złych numerów – to po prostu bardzo dobry zbiór piosenek. W zasadzie jestem w stanie zrozumieć krytyczne uwagi odnośnie Strangers to Ourselves, na czele z tą główną, powtarzaną jak mantra: że to zestaw całkowicie zbędny. Ok, jasne, tylko wiecie: prawdopodobnie przebija przeze mnie sentymentalizm i powoli zamieniam się w rockowego Janusza, lecz na pewnym osobistym dla mnie poziomie takich momentów jak ”Ground Walks”, ”Coyotes”, ”Best Room” czy ”Be Brave” (stary Brock się wkrada) nie zamieniłbym na jakikolwiek zbiór z tego zestawienia (no może poza Roman A Clef). -Marek Lewandowski

posłuchaj


Moon King: Secret Life

Moon King
Secret Life
[Last Gang]

Moon King jest dreampopowym projektem starszego z braci Woodhead – Daniela, z którym zdarzyło mi się zetknąć parę lat temu przy okazji mojej silnej zajawki Lesser Evil. Wtedy nie dostrzegłem w nim niczego nadzwyczaj intrygującego. Moon King wydawał mi się kolejną wariacją na temat charakterystycznego brzmienia elektronicznej sceny młodych Kanadyjczyków, tyle że przełożoną na język sfuzzowanych gitar. Przez te parę lat rzeczy obrały trochę inny kształt. W dalszym ciągu brzmienie duetu da się skojarzyć z elementami charakterystycznymi dla Boucher czy zwłaszcza Doldrums, na szczęście dzieje się tutaj o wiele więcej – na tyle dużo, by w kontekście Secret Life mówić już o pełni tożsamości, niebędącej jedynie kumulacją środowiskowych kalek. Na swoim nowym wydawnictwie Daniel Woodhead wraz z Maddie Wilde celują w osobliwą hybrydę dream popu z shoegaze'em, starając się co rusz urozmaicać swoje brzmienie za pomocą rożnych patentów: już w otwierającym ”Roswell” można wychwycić powinowactwo z NEU, w utworze tytułowym rytmikę inspirowaną chicagowskim footworkiem, a to jedynie początek, bo dalej pobrzmiewają m.in.: Byrds, Radiohead czy Portishead. Najważniejsze jednak jest to, że Daniel (może pod wpływem kolegów z Alvvays, z którymi spędził trochę czasu w trasie) rozwinął swoje zdolności songwriterskie i skomponował zestaw naprawdę solidnych kawałków z najbardziej chodliwym”Golden Age” na czele. -Marek Lewandowski

posłuchaj


No Joy: More Faithful

No Joy
More Faithful
[Mexican Summer]

”Moon In My Mouth” – fragment, który w tym roku chyba najsilniej zarzynałem, wraz z o klasę słabszym, ale wciąż mocno zajebistym ”Everything New” narobiły mi niezłego apetytu. Do tego ten PRZEKOZACKI teaser i byłem kupiony. Omamiony wprawnie uskutecznionymi zabiegami PR-owymi, wyobrażałem sobie jakieś pokurwione wariacje na temat napisanych wcześniej na ich potrzeby popowych motywów – i nawet je dostałem, lecz nie od tych niezbyt rozgarniętych blond panien, a nieco później, wprost od Elbrechta. Jednakże bardzo narzekać nie sposób, bo w zamian otrzymaliśmy 10 mocnych okołosiódemkowych utworów, z których praktycznie każdy mógłby wyjść na singlu, oraz jeden jedyny przyjmujący znamiona geniuszu. W sumie: uczciwy deal. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Ought: Sun Coming Down

Ought
Sun Coming Down
[Constellation]

Ostatni longplay całościowo nie berze mnie tak mocno jak More Than Any Other Day, co jednak nie kłóci się z tym, że momentami przerasta on poprzednika – jestem w stanie przychylić się do opinii z recenzji, stawiającej ”Beautiful Blue Sky” pośród ścisłej czołówki najlepszych wałków montrealczyków. Co tu dużo pisać: chłopaki się nie opierdalają i znów grają cholernie przyzwoity, byrne'owski post-punk, tym razem przyprawiony solidną dawką krautu. Mógłbym kontynuować tę banalną tyradę i rozpisywać się o tym, jak świadomy jest to band, że charyzma się tu wciąż wylewa, lecz są to sprawy nadmiar oczywiste, jak inspiracje stojące za projektem. Nie wiem jak was, ale mnie to nadal bawi. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Pinkshinyultrablast: Everything Else Matters

Pinkshinyultrablast
Everything Else Matters
[Club AC30]

Rosjanie na swym intrygującym debiucie niezwykle sprawnie łączą tradycję w duchu Lush czy przede wszystkim Cocteau Twins z dokonaniami współczesnych interpretatorów dreampopowej stylistyki pokroju (niech będzie, że) Julianny Barwick. Nie byłoby o czym pisać, gdyby te dwa bieguny nie zostały okraszone sporą dozą własnej tożsamości, jawiącej się spoiwem, dzięki któremu mógł powstać tak trwały amalgamat. Charakterystyczne, zimne, a do tego bardzo frywolne brzmienie to jedno. Na drugą stronę medalu składają się umiejętnie poprowadzone motywy na czele z repetytywnym temacikiem basu z ”Metamorphosis” czy solidną wiązanką hooków wypełniającą mój ulubiony ”Glitter”. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Protomartyr: The Agent Intellect

Protomartyr
The Agent Intellect
[Hardly Art]

Trzeci album kwartetu z Detroit ląduje gdzieś między Iceage, Cloud Nothings a klasycznym post-punkiem po linii Wire. Z tymi pierwszymi łączą chłopaków z Protomartyr obsesja śmierci, element dzikości i utraceńczy klimat zapitych ideałów, z drugimi garażowy vibe i umiejętność porwania tłumów, swoim ancestorom zza oceanu zawdzięczają zaś inteligencję w konstruowaniu i kombinowaniu poszczególnych riffów. W kontekście zeszłorocznego Under Color Of Official Rights, The Agent Intellect stanowi świadectwo ogromnego progresu zespołu pod względem zarówno powziętych ambicji, jak i efektu ich realizacji – nie obraziłbym się więc, gdyby w przyszłym roku mieli nagrać swoje 154. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Punch Brothers: The Phosphorescent Blues

Punch Brothers
The Phosphorescent Blues
[Nonesuch]

Nie sposób odczytywać Phosphorescent Blues inaczej niż w kategorii dużego sukcesu Chrisa Tile’a. Nikt nie powiedział, że miłośnik country nie może po godzinach szarpania strun mandoliny wsłuchiwać się w Debussy’ego czy Bartoka (albo Yorke’a i Wilsona) i lider Punch Brothers najwyraźniej wziął sobie to do serca – rozmaite wątki klasyczne są tu subtelnie wplecione w bluegrassową formułę i podane z nośnym popowym drive'em. Odszyfrowywanie kolejnych segmentów wspaniałego "Familiarity" to zadanie na dobre kilkanaście odsłuchów i dla znacznie tęższych głów ode mnie, a jest tu jeszcze przywołująca Grizzly Bear ballada "Julep" albo będący hołdem dla Strokes "Magnet" – i nawet jeśli część tracklisty wyraźnie odstaje, to nadal jest bardzo dobry, cholernie grywalny album. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Ringo Deathstarr: Pure Mood

Ringo Deathstarr
Pure Mood
[AC30]

A co tam panie w królestwie shoegaze’u i peryferyjnego dream-popu? Jeśli chodzi o bieżące wydawnictwa, to całkiem nieźle: kilka dobrych płyt, o których nie omieszkaliśmy wspomnieć, trochę przyzwoitych półproduktów (Beliefs, Wrought, La Casa Al Mare) i jak zwykle bardzo, bardzo dużo środowiskowych zajawek będących koniec końców obietnicami bez pokrycia. Był to również kolejny dynamiczny rok pod względem aktywności żywych legend gatunku: do koncertowania powrócili pionierzy ze Slowdive i Ride, niezłe albumy dostaliśmy za to od Swervedrivera i Low. Za bezapelacyjne wydarzenie roku uznać można natomiast reedycję Eccsame The Photon Band Lilys – tak, wreszcie można posłuchać na Spoti!

Gdzieś pomiędzy tym wszystkim, pod banderą nieocenionego Club AC30 swoje dotychczasowe opus magnum, a zarazem krążek roku we własnej kategorii, wydali Ringo Deathstarr. Amerykanie w dalszym ciągu nie potrafią skutecznie zakamuflować swoich inspiracji, narażając się na zarzuty o brak oryginalności ("Big Bopper" to najlepszy tegoroczny kawałek MBV, "Never" z kolei brzmi jak 4AD-owska wariacja na temat Smashing Pumpkins i tak dalej), ale dobro tkwi w czymś zupełnie innym. Otóż Ringo na Pure Mood wydają się zespołem doskonale panującym nad materią dźwięku, są kimś więcej niż tylko "szefami własnych cieni". Najlepiej ujęła to chyba Kate Hutchinson z The Guardiana: to nie jest kolejny zespół, który włączy reverb z nadzieją, że jakoś to będzie, a raczej świadomi własnych poczynań muzycy ukierunkowani na uzyskanie konkretnego efektu, trzymający za pysk zarówno melodię, jak i brzmienie. Dlatego też Pure Mood jest płytą różnorodną, pełną kompozycyjnych delicji, zajmujących splotów ścieżek i ciekawych kontrastów. Jak dla mnie rewelacja. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Roman À Clef: Abandonware

Roman À Clef
Abandonware
[Infinite Best]

Roman À Clef to projekt, o którym całkowicie zapomniałem – dwa lata temu dostaliśmy świetnie zrealizowaną mimikrę Steve McQueen w postaci "PSBTV" i to było coś, co traktowałem raczej jako jednorazową podjarkę bez perspektyw na przyszłość. Mówiąc krótko: nie spodziewałem się tego albumu. I kiedy Marek w recenzji pisał o tym, że "Abandonware (Josh And Jer)" rozpierdolił doszczętnie nie tylko jego, to miał na myśli między innymi moją osobę. Potem pojawił się album i dalszy ciąg tej historii już znacie, doprawdy nie wiem, co miałbym więcej napisać. Skoro Newmayer z ekipą nie mają problemu z imitowaniem w tak oczywisty sposób ekipy Paddy’ego, to ja może wezmę z nich przykład i bezczelnie zwędzę esencjonalne zdanie z wpisu Borysa na jego zacnym fanpejdżu: w moim odczuciu Abandonware to z kompozycyjnego punktu widzenia najlepsza płyta Prefab Sprout od Jordana. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Royal Headache: High

Royal Headache
High
[What’s Your Rupture?]

Prawdopodobnie gdyby nie bardzo wysoka jakość strony kompozycyjnej, jaka charakteryzuje High, nikt nie zaprzątałby sobie Australijczykami głowy. Royal Headache etykietują sami siebie jako punk, choć na moje ucho grają po prostu zgrabnie skrojony power-pop, silnie przy tym czerpiąc z tuzów lo-fi z Guided By Voices na czele. Absolutnie nie miałbym z tym problemu, gdyby nie to, że kolesie nie mają w sobie za grosz oryginalności. Umówmy się, mamy tutaj do czynienia z brzmieniowymi kalkami do tego stopnia, że w samych USA tego pokroju kapel rok do roku powstają setki, lecz wystarczy wysłuchać ”Another World”, by zdać sobie sprawę dlaczego to właśnie Royal Headache są w tym miejscu. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Ryley Walker: Primrose Green

Ryley Walker
Primrose Green
[Dead Oceans]

Było w tym roku kilku solistów sięgających z lepszym lub gorszym skutkiem po kanon songwritingu lat 70. Wspomnijmy chociażby takie postaci jak Tobias Jesso Jr, Natalie Prass czy – nie przymierzając – Jim O’Rourke. Żadne inne tegoroczne wydawnictwo nie jest jednak tak mocno przynależne duchowo do początku tamtej dekady, żadne nie "oddycha tamtym powietrzem" w takim stopniu jak Primrose Green i jestem przekonany, że mimo odrobinę nierównej tracklisty, gdyby album ten ukazał się w 1970 roku, dziś mówilibyśmy o pozycji klasycznej. Ryley Walker zręcznie krzyżuje tu tropy zagubionej impresjonistycznej ballady Nicka Drake’a, psychodelicznego jazz-folkowego melanżu Tima Buckleya oraz rustykalnych w swojej obrzędowości poszukiwań Jethro Tull. Łącząc to w kupę płyta ta z jednej strony brzmi jak odnaleziony po latach, post-hipisowski relikt, a z drugiej jak zapis artystycznych uniesień grupy piekielnie zdolnych, zapalonych improwizatorów, w czym nie ma zresztą nic dziwnego – Walker zaprosił do studia samą śmietankę muzyków z chicagowskiego jazz-światka. To musiało się udać. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Sleater-Kinney: No Cities To Love

Sleater-Kinney
No Cities To Love
[Sub Pop]

Może nie jest to poziom Woods, a tym bardziej All Hands on The Bad One, ale co z tego? Dziewczyny są już po czterdziestce (Janet Weiss w tym roku stuknęła 50-tka), lecz zupełnie tego nie widać, a na pewno już nie słychać. Serio, jestem w stanie wyobrazić sobie, że No Cities To Love nagrywają 20-letnie, pełne pasji i ideałów dzierlatki. Zeszłoroczny album Amerykanek nie notuje żadnego słabego momentu, za to hajlajtów jest tu cała masa: od kawałka otwierającego poprzez ”Fangless” oraz wałek tytułowy aż po zamaszyste”Bury Our Friends” i ”Hey Darling”. Na luzie czołóweczka gitarowego popu AD 2015. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Speedy Ortiz: Foil Deer

Speedy Ortiz
Foil Deer
[Carpark]

Podstawowym problemem Foil Deer jest Major Arcana. W kategorii przebojowego indie-rocka LP sprzed dwóch lat praktycznie pozbawiony był niedociągnięć. Ogólnie rzecz biorąc, za wiele się nie zmieniło: pomimo drobnych roszad w składzie, z grubsza gramy to samo... (chociaż coś tam baaardzo nieśmiało staramy się kombinować z syntezatorami) ...tylko ciut gorzej. No dobra, będę z Wami szczery: Wojtek był co do Foil Deerdość sceptyczny, ja się postawiłem, bo zwyczajnie bardzo dobrze mi się tego słucha. Ponadto zgadzam się z ziomeczkiem z FYH i przychylam się do stwierdzenia, że ”Raising The Skate” jest jednym z lepszych kawałków ORTIZÓW. No więc: jeżeli jesteś ZA PAN BRAT z Major Arcana, gwarantuję, że mimo początkowego niedosytu polubisz i Foil Deer, jeśli nie jesteś, ostatnia nagrywka tym bardziej Ci się spodoba. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Sufjan Stevens: Carrie & Lowell

Sufjan Stevens
Carrie & Lowell
[Asthmatic Kitty]

Wszystko zostało już powiedziane: Carrie & Lowell to najbardziej ekshibicjonistyczny album Sufjana, więc trudno się dziwić, że swoje rozedrgane wynurzenia ubrał w delikatne, akustyczne wzorki. Klei je zresztą najlepiej w branży – te wszystkie Fathery Johny czy inne Richardy Hawleye będą wam odbierały smak życia, podczas gdy kunszt Stevensa to kompletnie inna bajka, funkcjonująca gdzieś w zupełnie odrębnych kontekstach, tu w ogóle nie ma o czym gadać, whatever. Od siebie chciałem natomiast dodać jeszcze jedno: po dogłębnym przestudiowaniu treści tego albumu (lektura porcysowej recenzji pióra Jędrzeja Michalaka też "nie jest tu niewinna") autentycznie ciężko mi formalnie, "na sucho" konfrontować go z innymi nagrywkami Sufjana, choć mam przeczucie, że to moja ulubiona jego płyta od Illnois , a może nawet od Seven Swans. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


 Tame Impala: Currents

Tame Impala
Currents
[Modular]

W czerwcu, chwilę po wyjściu pilota do Allas Sak, wieściłem zaciętę batalię na linii Dungen – Tame Impala o miano najlepszego psychodelika AD 2015. Dziś wszystko jest już jasne: Szwedzi rozczarowali – w przeciwieństwie do Australijczyków. Jasne, ”Akt Dit” był przezajebisty, i odnosił się do szlachetnych wyattowskich inspiracji, lecz w ogólnym rozrachunku album zawiódł nasze oczekiwania. Podobne obawy targały mną po premierze ”Let It Happen”, bo, wbrew oponentom, szalenie spodobał mi się nowy kierunek (Parker klecący post-disco? Któż by się nie jarał?). Jak się za chwilę okazało, były one bezpodstawne i pomimo że ”Let It Happen” pokazywał tylko jedną z kilku dróg, jakimi na Currents podążył Kevin Parker, wydawnictwo całościowo charakteryzowało się bardzo wysokim poziomem. Oprócz oczywistych flirtów z psych-popem oraz wyraźnych inspiracji post-disco, dało się też wychwycić wpływy lo-fi, r&b, synth-popu, a cały ten stylistyczny miszmasz po raz kolejny zbudowany został w oparciu o najwyższej jakości songwriting. Ktoś napisał o Currents, że to po prostu cholernie udany mariaż indie-rocka z disco, i pomimo bardzo silnych uproszczeń, ciężko wskazać równie lakoniczne, co oddające istotę rzeczy spostrzeżenie. -Marek Lewandowski

posłuchaj


 Toro Y Moi: What For?

Toro Y Moi
What For?
[Carpark]

Spotkałem się z na luźno rzuconą teorią, że o Toro na Porcys pisał już każdy. Nieprawda. Mnie – pomimo przepastnego archiwum traktującego o dokonaniach Chaza – to się do tej pory nie zdarzyło. Rzecz jasna, wszyscy tutaj jaramy się najbardziej Causers, i prawdopodobnie już tak pozostanie, jednak cieszę się, że to nie ja musiałem mierzyć się z tym osobliwym absolutem. Całkiem inaczej sprawy mają się z What For?, który świadomie wyzbył się ciężaru debiutu, celując w nieskrępowaną niczym bezpretensjonalność. Można godzinami deliberować nad tym, czy Bundick jest lepszym producentem, czy kompozytorem. Bezsprzecznie What For? stał się bardzo mocną kartą przetargową dla zwolenników tej drugiej opcji. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Travis Bretzer: Waxing Romantic

Travis Bretzer
Waxing Romantic
[Mexican Summer]

Ma dwadzieścia pare lat, pochodzi z Edmonton w prowincji Alberta i gra łatwo przyswajalny, choć niepozbawiony elementu ekscentryzmu, gitarowy retro-pop. Brzmi znajomo? Widmo Maca DeMarco musi krążyć nad Travisem Bretzerem od pierwszych dygocących akordów otwierającego Waxing Romantic "Giving Up" i tylko nieco mniej przepalony, nieco cieplejszy wokal oraz mgława produkcja Elbrechta mogą robić za bodźce otrzeźwiające. Ten album to w ogóle festiwal skojarzeń: "Lonely Heart" ukazuje Bradforda Coxa eksplorującego dyskografię T.Rex, "Idle By" swoją przestrzennością przypomina "The Killing Moon" Echo & The Bunnymen, "Don’t Forget" ewokuje najintymniejsze ballady Lennona, a klawiszowa wstawka z "Promises" brzmi jak coś żywcem wyjęte z From Langley To Mephis. I nawet jeśli chwilami brakuje oryginalności, Waxing Romantic to wciąż kolekcja świetnie napisanych, niezwykle grywalnych piosenek – tu na Porcys nie zwykliśmy takimi pogardzać. -Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Unknown Mortal Orchestra: Multi-Love

Unknown Mortal Orchestra
Multi-Love
[Jagjaguwar]

Jeśli miałbym przyjąć kryterium jakościowe i uszeregować dotychczasowy dorobek Nowozelandczyków, to Multi-Love umieściłbym pomiędzy debiutem a nieudanym w moim przekonaniu drugim albumem. Największą bolączką ostatniego wydawnictwa jest jego nierówny poziom, bo z jednej strony mamy tutaj szeroki wachlarz brzmieniowych odniesień: od Bitli, przez Can, Prince'a, po Becka, z drugiej zaś wyraźnie odczuwalny jest tu deficyt tak nośnych utworów, z których zasłynął debiut. Niemniej jednak należy docenić eklektyzm, jaki wylewa się z Multi-Love litrami, a i kompozycje na miarę wałka tytułowego grzechem byłoby lekceważyć. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Viet Cong: Viet Cong

Viet Cong
Viet Cong
[Jagjaguwar]

W teorii Viet Cong grają to, co wszyscy, czyli wprawnie lawirują pomiędzy spuścizną Velvet Underground, Television oraz Sonic Youth, i tak jak Women (poprzedni band Flegela i Wallace'a) wyraźnie inspirują się katalogiem This Heat. W praktyce rzeczy przyjmują trochę inny obrót. Kolesie co i rusz starają się kombinować czy za pomocą brzmienia (”Newspaper Spoons”), czy na poziomie rytmu, czego najlepszym przykładem jest zamykający, epicki ”Death” (którego pierwszy odsłuch dosłownie wywołał u mnie szczękopad), czy też bezczelnie kpią sobie ze schematu metrum (”March Of Progress”). Ian Cohen na łamach Pitchforka o Viet Cong pisał tak: ”The Calgary band’s self-titled debut projects unbridled passion, creativity, and possibilities while speaking in a presumably dead language of post-punk” – co w moim mniemaniu w pełni oddaje sedno sprawy. -Marek Lewandowski

posłuchaj


Wojciech Chełmecki     Marek Lewandowski    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)