SPECJALNE - Rubryka

Orient Express #6

14 maja 2016

Siemaneczko, co tam u was słychać? Fajna pogoda i jest co słuchać, bo premier narosło i nie wiadomo za co wziąć się najpierw? Spoko, jak już ogarniecie wszystko, to rzućcie okiem na tę skromną, comiesięczną selekcję wydawnictw z dalekiej Azji. W odcinku szóstym powrócimy do kilku przeoczonych singli (albo tylko do jednego, nie wiem już), a także do dwóch jazzowych płyt, które również jakoś uciekły, a nie powinny. Poza tym ciekawych rzeczy wyszło naprawdę co niemiara, stąd nie udało mi się wspomnieć chociażby o krążkach takich wykonawców jak Berry Good, Cicada, Gem, Fhana, April, Seventeen, 2PM, Panda Gomm czy Lee Hi. Ale myślę, że ta dziesiątka albumów oraz dwudziestka singli wraz z rezerwami godnie zaprezentuje azjatycki kontynent. Dlatego kto ma ochotę, niech sprawdza. No i czytamy się za miesiąc. Pozdro.


Ash Koosha: I AKA I

Ash Koosha
I AKA I
[Ninja Tune]

Ashkan Kooshanejad wykracza z Olde English Spelling Bee i daje szusa do Ninja Tune. I tak właściwie na tej zmianie się kończy, bo Irańczyk wciąż składa sobie utwory z drobnych sampli, które łączą się w elektroniczne dziwadła. Znowu mógłbym przywołać Amnesia Scanner, (przede wszystkim) Arcę, tak jak w ostatniej rekapitulacji muzyki azjatyckiej, albo mógłbym podpiąć pod I AKA I Oneohtrix Point Never czy tak jak sugerował Antoni w rekapie elektronicznym – Autechre. Ogólnie mówiąc zarówno Guud jak i sofomor to albumy mocno czerpiące od uznanych czy wielkich eksperymentalnej elektroniki. A w tej przegródce mocno liczy się oryginalność, więc Ash już na starcie traci punkty. Ale ostatecznie jego wędrówki po digitalnych lasach są ciekawym doświadczeniem – przez ponad 40 minut można się wyłączyć i utonąć w morzu poszatkowanej, czasem świszczącej, czasem bulgoczącej, sonicznej magmy. Ostatecznie więc zachęcam do sięgnięcia po nowe dziełko irańskiego producenta, bo choć trudno wyłapać tu jakieś pojedyncze, wyróżniające się fragmenty (należy słuchać tej narracji raczej od początku do końca – wtedy da się załapać, o co tu biega), to jednak elegancji w poczynaniach Kooshanejadowi odmówić nie można.

posłuchaj


Babymetal: Metal Resistance

Babymetal
Metal Resistance
[Sony / Toy's Factory]

Połączenie metalowych riffów i wysokich, uroczych głosów drobnych Japonek to przynajmniej z marketingowego punktu widzenia zagranie znakomite. Babymetal wzbudza zainteresowanie już od powstania i to nie tylko tych, którzy słuchają j-popu czy fascynują się wiśniową wyspą. Z drugiej strony szanujący się, pryszczaty włochacz nie postawiłby Metal Resistance na swojej półce obok Kill 'Em All czy innych świętych klasyków metalu. Dlaczego? Otóż moim zdaniem to, co gra Babymetal wcale tak naprawdę metalem nie jest: to stworzony za pomocą ostrych, wbijających w ziemię gitar j-pop. Mimo wszystko to wokale i melodie stanowią tu esencję, a metalowy sztafaż, choć wprowadza swoje, służy składowi głównie dla zwrócenia uwagi, wyróżnienia się czy jeśli ktoś jest fanem i nie przekonują go takie kategoryzacje: podbudowania własnego stylu. Image mówi sam za siebie: przybrane w czarne, upiorne, ale jakże stylowe szaty członkinie, które w dodatku kryją się pod pseudonimami Su-metal, Yuimetal oraz Moametal. Do tego płyta wychodzi pierwszego kwietnia, hmm. Dlatego tyle w kwestii stylistycznej i "ocenę pozostawiam wam", teraz czas na pytanie, czy w ogóle jest sens zajmowanie się tym dziwnym tworem. Otóż jest, i to zupełnie nie z powodu metalu, bo ten dla jednych będzie niestrawny jak soundtrack do słabego filmu o wampirach, a dla drugich będzie cool. Tak więc jakimś sposobem Baby daje sobie radę z trzaskaniem popowych chwytów. Refren oraz wołająca końcówka "Karate", refren przypominający "Gimme Chocolate" w napędzanym piekielnym drum'n'bassem "Awadama Fever", ale również marszowe "Meta Taro" z jarmarcznymi melodiami czy brzmiący jak podgrzany w metalowym piecu wałek AraabMuzik "From Dusk Till Dawn" czy jakiś progowy, niemal crimsonowy, epicki "Tales Of The Destinies" − w niemal każdym tracku znajdę coś wartościowego i przykuwającego uwagę, więc od STRONY MUZYCZNEJ Metal Resistance jest naprawdę okej, czyli jeśli jesteście w tej grupie, której nie przeszkadza konwencja, to spokojnie sięgajcie po sofomora Babymetal. Chyba was nie zawiedzie.

posłuchaj


Hiromi: Spark

Hiromi
Spark
[Telarc]

Powracamy teraz do przeoczonego jazzu, choć Spark to wciąż pozycja świeża, zatem jak najbardziej warto polecieć tych kilka tygodni wstecz. Hiromi Uehara, pianistka i kompozytorka poruszająca się gdzieś między jazzem a poważką, choć obecnie głównie w tym pierwszym rejonie, nagrała czwartą już płytę (trzy pozostałe to Voice, Move i Alive) w składzie z Anthonym Jacksonem na basie oraz Simonem Phillipsem za perką. Oczywiście Japonka ma na swoim koncie więcej wydawnictw – jej debiutancki krążek Another Mind ukazał się w 2003 roku, a więc działa już na scenie od prawie piętnastu lat. Ale wracając: The Trio Project, bo pod taką nazwą znana jest ta trójca, współpracuje ze sobą właściwie od początku obecnej dekady. Ich jazz to muzyka stworzona do odgrywania live − melodyjna, mocno progresywna, wielowątkowa, iskrząca minimalizmem, ciekawie inkorporująca elektronikę, pełna komplikacji, ale równocześnie zwiewna i przystępna. Ten "stan pogody" nie zmienia się na najnowszym Spark − znów porywają melodyjne pasaże jak chociażby w świetnym nagraniu tytułowym, znowu możemy poczuć na własnych uszach jak przełamują się suitalne bramy na przykład w "Take Me Away", albo jak prowadzi się chwytliwe, przewodnie tematy naznaczone Herbiem w "What Will Be, Will Be" (choć ta solówka trochę zbyt rozwlekła) czy igra z impresjonistyczną pianistyką w "Wake Up And Dream". No co tu pisać − albumu słucha się jednym tchem, choć może czasami wkradają się lekkie przestoje. Ale to są drobiazgi, więc zdecydowanie trzeba sprawdzić jak trio poradziło sobie w czwartej już odsłonie.

posłuchaj


NAOMiRUSTY: Imishin Rusty Girl (EP)

NAOMiRUSTY
Imishin Rusty Girl (EP)
[Doles U]

Niewiele wiem o tej artystycznej duszy w ciele Japonki. Wiem tylko, że Imishin Rusty Girl to jej pierwszy mini-album i że dziewczę raczej celuje w dance przygotowany za pomocą klawiszowych torów i zawijasów. Szczerze mówiąc już od samego intra "Resurreccion Succession" polubiłem to, w jaki sposób rozgrywa się akcja na tej krótkiej płytce. Nie ma tu krygowania się z ambitną sztuką − w zamian koleżanka dostarcza pierwszorzędny bangier w duchu zjaponizowanego Hi-NRG czy disco polo, a na 0:54 zahacza delikatnie o smutne disco Sally Shapiro, ale i tak to gromiący refren góruje na całością. Trzeci "Look At My Jump" ("zobacz jak skaczę, zobacz jak moje serce pęka") ciągnie dalej tę trochę odpustową, tandetno-lunaparkową dyskotekę, ale wciąż jest naprawdę SPOKO. Z kolei w "Shimei To Hakushi Dochira" Naomi rzuca gitarowy sznur akordów w towarzystwie trąbki i trafia po raz czwarty. W "Kanko" mamy migotliwe minimal-techno z marzycielsko-bajkowym głosem Japonki. Nawet totalnie przerysowany, speed-rockowy "Miageta Sora Ha Waratte Ha Inakatta" dobrze pasuje do kontekstu całości. Tak jak znowu stawiający na dance "Sustainable Shurashura" czy zamykające całość fortepianowe outro "My Heart". Zbierając wszystko okazuje się, że Imishin Rusty Girl (EP) to bodaj najfajniejsze i najbardziej beztroskie 25 minut w tegorocznym j-popie. Tylko tyle i aż tyle.

posłuchaj


Nicole: Bliss

Nicole
Bliss
[CJ Victor Entertainment]

Teraz sprawdzimy, co dzieje się z byłą członkinią rozwiązanego w styczniu girlsbandu Kara (choć niedawno pojawiła się informacja, że zespół jednak się nie rozpadł i w przyszłości pojawi się nowy album − no nieźle), czyli z Nicole Yongju Jung. W 2014 wydała obiecujący mini-album First Romance, a w zeszłym roku urodzona w Los Angeles piosenkarka nagrała świetny dance-popowy singiel "Something Special", czym zwróciła moją i nie tylko moją uwagę, a przy tym pokazała, że na jej debiutancki solowy longplay warto czekać. Pod koniec kwietnia swoją premierę miał release Bliss − trochę wsparty k-popem j-popowy krążek, gdzie kontrapunktem jest western pop z takimi nazwami jak chociażby Kylie, Madge czy Pet Shop Boys. No i fajnie, brawo za pomysły etc., tylko trochę szkoda, że jeśli już ktoś bierze się za ultra przebojowy pop, to poprzestaje na paru numerach, a reszta zostaje pozostawiona sama sobie.

Przywołany już "Something Special" z wybuchowym refrenem, cytujący wręcz "Holiday" Madonny "Wonderful Baby", owinięty kolorowymi liniami syntezatorów, które prowadzą do wyrazistego chorusu "Say Good Bye", mocno ejtisowy, iskrzący euforycznym, pełnym blasku refrenem "Don't Stop" i wreszcie ułożony z gracją, zwinny "Dream Of Love" − taki poziom rozumiem i tego wymagam od Nicole. Ale niestety Koreanka umieściła na debiucie parę niezłych, choć zbyt bezpiecznych kawałków (mocno karowy "Precious Time", dyskotekowy "Happy" czy dziarski pop dla małolat "Need A Love"), no i trafia się też kilka spudłowań prawdopodobnie wymuszonych przez wytwórnię (trudny do przejścia, toporny EDM-owy "Lunar", soundtrack dla młodzieży wchodzącej w dorosłość z gitarami w tle "Lucky Day" oraz dwie ballady: prawie sześciominutowa, skrajnie schematyczna "Memories" i kładąca nacisk na akustyk i blade emocje w wokalu "Recall"), więc trudno zgodzić się z tytułem krążka, który miałby określać poziom i jakość całości. Na razie Nicole ma na koncie kilka udanych piosenek, kilka zdecydowanie mniej, więc nie ma co dziewczyny stresować, tylko trzeba poczekać, co będzie dalej. Może gdy Koreanka dokończy to mleko z okładki, to za rok powróci z kapitalną EP-ką i wtedy dopiero będzie.

posłuchaj


Perfume: Cosmic Explorer

Perfume
Cosmic Explorer
[Universal Music LLC]

To nie jest zła płyta, ale gdy jej słucham, to nie czuję się zadowolony, tylko raczej smutny. A wszystko przez to, że Nakata, stały współpracownik Perfumek i koleś, który wywrócił całe to j-popowe gówno do góry nogami, od kilku lat zupełnie sobie odpuścił. Jakby mu nie zależało, nie chciało mu się, jakby nie znajdował w pisaniu misternie pojebanych hitów przyjemności. Gość zajął się siekaniem płynnie i przejrzyście wyprodukowanych, komercyjnych songów, które od biedy można polubić, ale w porównaniu z wcześniejszymi wyrobami wypadają co najmniej mizernie i zabawnie. Choć tak jak sugerowałem, śmiech jest niemal przez łzy, ponieważ "Miracle Worker" mógłby być wspaniałą, poruszającą balladą, a kończy się tylko na melancholijnym pragnieniu − w konsekwencji jest to tylko solidnie wyważony j-pop w kosmicznym anturażu. Zniknęła cała nieprzewidywalność, niekonwencjonalność w operowaniu środkami, zdehumanizowane, cyborgowate gesty i kostiumy, ale przede wszystkim, i z tego powodu cierpię najmocniej, porażająca zaraźliwość znana z piosenek Perfume, Meg czy nawet Capsule. Cóż z tego, że klawisze świecą blaskiem w "Next Stage With You", skoro track nie ma startu do dawnych dokonań japońskiego girlsbandu. Tak samo mają się sprawy z "Tokimeki Lights" czy "Hold Your Hand" − niby te same narzędzie, ci sami ludzie, a jednak to zupełnie nie to. No i pomijam kompletnie odrażające "Story" pokazujące, że mogło być jeszcze gorzej. Tragedii na szczęście nie ma, ale powodów do radości też brakuje. Niestety.

posłuchaj


Tricot: Kabuku (EP)

Tricot
Kabuku (EP)
[Bakuretsu]

Miesiąc temu, pod koniec marca, trio z Kioto zagrało koncert w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim, a w kwietniu dziewczyny przekazują nam swoje kolejne wydawnictwo. Tym razem jest to 5-utworowa, trwająca niecało 20 minut EP-ka. No i co – Japonki wciąż przyjemnie drapią gitarowymi paznokciami, wciąż w sali prób liczydło stoi w widocznym miejscu i wciąż w ścieżkach da się znaleźć sporo zwiewnego, popowego powietrza. Krótko mówiąc, nic wielkiego czy nowego z dziewczynami się nie stało, wciąż grają to, w czym są naprawdę dobre. Mam jednak dziwne wrażenie, że Kubuku to jeden z najlepszych materiałów, jakie Tricot wydał w swojej krótkiej karierze. Na pewno przypasował mi bardziej niż zeszłoroczny, całkiem mocny przecież długograj A N D. Może dlatego, że wszystko jest mocno zwarte i nie ma miejsca na jakieś przestoje czy przystanki, a w dodatku to całkiem eklektyczny zestaw formalnie sklasyfikowany pewnie jako math rock. "Nichijo_Seikatsu" to zupełnie niespodziewany strzał, bo w pierwszej połowie dziewczyny urządzają sobie koncert wyłącznie na głosy, a dopiero w drugiej części przychodzi akompaniament gitary i basu. "Setsuyakuka" to już typowy dla Tricot zryw zajebistych, pokomplikowanych rozwiązań w obrębie kawałka, rozgrywający się w jakiejś z lekka dubowej pulsacji. "Ah-ah" znajduje sposób na pogodzenie pełnokrwistej, obezwładniającej melodyki wioseł z delikatnością i spokojem skrytym gdzieś w komorach serc japońskich panien. Stąd "Plastic", kolejny rozgrzany płomień Kubuku, idzie na żywioł i nie odwraca głowy. A "Blue" ze swoim rozrzewnionym, naładowanym emocjonalnym patosem refrenem i gitarowymi plecionkami w outro kończy EP-kę jak przystało na Tricot: z mocą, ale i czułością. I tak jest na całej tej krótkiej płytce, która raczej powinna się wam spodobać.

posłuchaj


Salu: Good Morning

Salu
Good Morning
[Toy's Factory]

Po pierwszych kilku kawałkach, nie licząc naturalnie tańczącego w synthowym gąszczu, znamienitego "Tomorrowland", który został wyprodukowany przez Tofubeatsa, po tych początkowych numerach chciałem przerzucić nowy krążek Salu do sekcji Rezerwy, bo chyba tam czułby się znacznie lepiej. Ale skoro w Orient Expressie nie chodzi tylko o naświetlanie tych najlepszych pod względem artystycznym zjawisk, ale o przedstawienie możliwie jak najszerszej panoramy azjatyckiej muzyki, to pozostał na miejscu. Stąd też kilka słów o Good Morning, trzecim po In My Life (choć debiut może być traktowany jako mini-album) oraz Comedy krążku urodzonego w Sapporo rapera. Jego flow od początku kojarzy mi się z obrażonym na świat nerdem, którego nikt nie rozumie, dlatego nie jestem specjalnym fanem jego nawijek − wolę raczej gdy próbuje działać w popowym rewirze. Niebyt pochlebne słowa dla kogoś, kto stawia rap w centrum swojej muzycznej działalności, ale jak mam chwalić, skoro już pierwszy "All I Want" dołuje mnie nie tylko linijkami, ale i telenowelowym bitem. "Hello Darlin'", choć to błahy tune, jakoś się broni tym niespecjalnym refrenem, co tylko potwierdza moją myśl, że Salu to bardziej popowiec niż raper. Później już tak fajnie nie jest − w "Mr. Reagan" włączają się jakieś juwenaliowe klimaty, "How Beautiful" to znowu słaba próba napisania czegoś poruszającego, "Nipponia Nippon" to przeciętny rap na przeciętnym podkładzie, "Lily" trochę polepsza obraz całości refrenem, ale znowu smętny i nijaki "Billkaze Simming School" ustala nieodwołalny wyrok, którego nie zmieniają dalsze indeksy: słaba wyszła Japończykowi ta płyta. Może nie powiem Salu "dzień dobry dla mnie, dla ciebie nie tak samo", ale zalecam konwersję na jakiegoś popowego grajka, bo w rapie koleś nie ma raczej czego szukać.

posłuchaj


Takeshi Nakatsuka: Eye

Takeshi Nakatsuka
Eye
[Delicatessen Recordings / Polystar Co.]

To teraz będzie o drugim przegapionym jazz-albumie, ale jakże warto doń wrócić. Eye jest dziełem pochodzącego z Jokohamy songwritera Takeshiego Nakatsuki, który już od lat para się graniem i komponowaniem muzyki. Zaczynał jeszcze w latach dziewięćdziesiątych w ponoć mocno niedocenionym bandzie Qypthone. No cóż, posłuchałem pobieżnie i brzmi to jak jakiś Parov Stelar, więc przerwałem sprawdzanie ich dorobku i zbliżyłem się do postaci Nakatsuki. Również pobieżne (za mało czasu) zetknięcie się z jego dyskografią nie pomogło mi ustalić, czy nagrał coś wartościowego czy nie. Ale jedno pewne jest: koleżka próbuje łączyć jazz i pop jak tylko najlepiej potrafi. Już na zapowiadającym tegoroczny album singlu "Japanese Boy" daje pokaz grania w akufenowym stylu, do którego dochodzi piękna referencja szaleństw Maxa Tundry. Natomiast na tym się nie kończy: jego płyta to rozedrgany, jazz-popowy rollercoaster, gdzie można spotkać nie tylko Jacobsa, ale i Murcofa, Lali Punę, Kamasiego Washingtona, Minamiego Kitasono (jeśli chodzi o uprawiane poletko, to ci dwaj są bliskimi ziomkami) czy Herberta, a także sporo city popu. Ale pozostańmy jeszcze przy tym ostatnim wymienionym panu, gdyż "Prism" nosi dość wyraźne znamiona jego silnej, jazz-house'ującej specjalizacji. A chwilę przed herbertowskim rozwinięciem mamy fragment wyjęty jakby z The Epic. ALE TO NIE WSZYSTKO.

Ale zanim: jedyne co można zarzucić Takeshiemu, to zbyt rozegzaltowane korzystanie z musicalowej formuły, która tylko rozwleka te niebanalnie ułożone pod songwriterskim kątem, wyprodukowane z dbałością o detal kompozycje. Weźmy choćby fantastyczny "Anohi, Anotoki" gdzie tak przejrzyście słychać cykanie stopera w kłębku mechanicznego jazzu. A potem jeszcze cudnej urody refren przywołujący lekko ten z "Busy Doin' Nothin'" Beach Boysów. Bankowo jeden z highlightów. Dalej wyluzowany shibuya-kei "Shoka No Melody" zgarnia dodatkowe propsy uroczym, rozłożonym na głosy koncercikiem ("te to te...") przekształconym za chwilę w wieczorny poemat. W "Fureru" budzi się niepokojący duch Murcofa lub oficyny Morr Music − już formalna strona produkcji robi wrażenie, a przecież to jest świetnie napisany song − prechorus z basowym masywem, z którego wypływa epicki chorus = mocna sprawa. Do najlepszych przystanków tracklisty można też dorzucić kolejny tundrowy jazz-pop z wymiatającym interludium w kodzie "Parkor". Słuchając tego po prostu ma się wrażenie, że Ben ma/miał w Japonii jakiegoś brata bliźniaka. Jest jeszcze afro-cuban jazz "Hinemosuesoragoto" czy zaaranżowany na barokowo "Heika" i kilka innych, z którymi naprawdę warto się zaznajomić i oswoić. Tak jak pisałem, momentami trochę przeszkadza ta musicalowa forma, ale jeśli już gość wyzwala się z tego uścisku i do głosu dochodzą jego songwritersko-realizatorskie umiejętności, to wtedy naprawdę hats off.

posłuchaj


UKO: Saturday Boogie Holiday

UKO
Saturday Boogie Holiday
[Para De Casa]

Można powiedzieć, że UKO jest niejako "księstwem przyległym" Especii, ponieważ współpracowała z girlsbandem przy kilku utworach oraz wspomagała dziewczyny wokalem czy to w studiu czy w występach na żywo. W ekipie odpowiedzialnej za produkcję płyty znaleźli się między innymi współpracujący z Hitomitoi, Cunimondo Takiguchi, a także PellyCollo, Ai Kakihira czy Sosuke Oikawa z Cicady. Słowem całkiem kumate grono, więc Saturday Boogie Holiday powinien być materiałem satysfakcjonującym. Niby wszystko na to wskazuje, a jednak amalgamowy splot boogie funku, city popu i disco nie przyniósł jakichś nadzwyczajnych rezultatów. Jeśli już pojawia się taka stylistyczna sklejka w kontekście japońskiego popu, to od razu należy spojrzeć na Especię. Ale tak się składa, że Saturday Boogie Holiday prezentuje się dość skromnie przy Gusto. Owszem, te wszystkie jamy, czyli "Signal", "Wonder Time", "W.O.W.", "Splendor Girl" czy "Madonna" są w porządku, ale brakuje im ognistej przebojowości, czegoś chwytającego ze serce i zmuszającego do tańca. Może tylko brzmiący najbardziej aktualnie "Time Traveler" spełnia ten postulat, choć ostatecznie chyba jednak produkcja znowu okazuje się być lepsza od kompozycji. No i wiadomo też, co może być lekarstwem dla UKO − Schtein&Longer. Koleś odpimpował "Madonnę" w gusto-wnym duchu i myślę, że to jest kierunek dla rozpoczynającej solowe boje Japonki, bo na razie wszystko fajnie, ale niezbyt chce mi się zgłębiać jej debiut.

posłuchaj


REZERWA:

Famm'in: Famm'in (EP) [Avex]
Fumiya Tanaka: You Find The Key [Perlon]
Ko Nakashima: Taxis (EP) [Bermuda Entertainment]
Kotoba Select: On The Night I Met You (EP) [Boys Cry]
Kutsushita: Yesterday's Dream [Sazanami]
Lovelyz: A New Trilogy (EP) [Woollim Entertainment / LOEN Entertainment]
Oyasumi Hologram: 2 [self-released]
Saori Kobayashi: Terra Magica [Brave Wave]
Stuts: Pushin' [Atik Sounds / Space Shower Music]
Thelma Aoyama: Pink Tears (EP) [Universal Music]


SINGLE:

Awesome City Club: "Don't Think, Feel"
To nawet nie singiel, a krótka zapowiedź od disco-bandu z JPN, ale nie mogłem się powstrzymać, bo ten przedrefren jest po prostu za piękny.

Cherrsee: "Mystery"
To akurat żadna zagadka, że kawałek idealny na lato.

Faky: "Candy"
O, "Get Right" J.Lo się przypomina. Refren też niczego sobie.

Humming Urban Stereo: "Boundary"
Wraca mój faworyt z Korei. Jest też Risso w chórkach, więc wiadomo, że lajk w ciemno.

Kevin feat. Jucy: "Collection"
Mustard Mustardem, ale jaki słodziutki feat Jucy dała.

Kyary Pamyu Pamyu: "Sai & Co"
To byłby chyba najlepszy numer na nowych Perfumach. Ale jak na Nakatę... Eh, nie chcę znowu zaczynać.

Lovelyz: "Maeum (*Chwigeupjuui)"
Mój ulubiony, bardzo w stylu Kylie numer z nowej EP-ki girlsbandu. Proszę o więcej takich.

MoNa a.k.a Sad Girl: "Mascara Tears"
Może nie MASKARA, ale dziewczyna miło biega po przytulnym pop-trapie.

NAOMiRUSTY: "La Nina Yo"
Wreszcie coś dla dresiarzy, duh.

O'Nut: "Drive"
Disco g-funk z serii "dobre, skoczne, dobre, NAPRAWDĘ dobre".

Passepied: "Yoake Mae"
Na Passe zawsze można postawić, choć tym razem jakoś mocno nie wymietli.

Redcompass: "Ultraghost"
Jest w końcu jakaś nazwa na to lidowo-waveracerowe granie?

Roze: "Liner"
Wiem, że z końcówki marca i lekko wyuzdany klip, ale prawilne DĘSIWO przejesz.

Shiggy Jr.: "Koi Shitara Baby"
Czekam na EP-kę i na więcej takich kylieminogue'owych hitów.

Sleepy feat. Bang Yong Guk: "Body Lotion"
Kiedy w PL takie granie będzie ja się pytam?

Tomggg feat. Bonjour Suzuki: Tick Tock Skip Drop
Dobre kolabo w gumowo-balonowych bitach. A za moment EP-ka od Tomggg.

Twice: "Precious Love"
Podmuchy 90sowego r&b w k-popie zawsze mile widziane. Btw: okładka nowej EP-ki Twice to jak na razie mój ulubiony cover roku.

U Sung Eun feat. Kisum: "Jealous"
Niby uroczo, ale najfajniejszy w tej piosence jest staroszkolno-g-funkowy vibe.

Yup'in: "Lemonade"
Nie ma w Internecie, ale jak dotrzecie, to przekonacie się, że to bardzo lidowy, nowy pop z mocnymi dropami.

Yurika: "Walkin' On The Tokio"
Polecam pakiet: spacer po Tokio i numer z żeńskim trapem.


REZERWA:

Berry Good: "Angel"
Block B: "Walkin' In The Rain"
Freak: "Feel Good"
History: "Lair"
I.O.I.: "Crush"
Livetune+: "Sweet Clapper"
Q'uelle: "Alive"
SpecialThanks: "Dounaruno!?"
Special Favorite Music: "Magic Hour"
Uchuu: "Si(g)n Sekai"

Tomasz Skowyra    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)