SPECJALNE - Rubryka

Nuty Dźwięki 2017

10 stycznia 2018

Tradycyjnie, nim przejdziemy do omawiania najciekawszych muzycznych dokonań z 2017, zerkamy na mniej znane (i/lub reprezentujące style rzadziej obecne w ofercie serwisu) dzieła z muzycznej przeszłości (a dokładniej sprzed 2009 roku, co jest tegoroczną nowością), które przypadły nam do gustu w zeszłym roku.

 

Argo: Šviesa

Argo
Šviesa
[1983, Melodiya]

–Elo, leci propozycja na Nuty Dźwięki, wysyłam w paczce. –NIE TO! Przeta to oczywistość. –A to może być? –Zbyt znane. –Chyba że to zrobimy? -Było już na stronie. –A to? –(-_-). No dobra, z tym to żartowałem (w zasadzie to nie, ale pomińmy to sobie). Chcecie się zabawić? Zatańczmy. Elektroniczno-jazzująco funkujące space-disco połączone z prog-rockiem wprost z litewskiej części Związku Radzieckiego. Może być? Wchodzimy w czwartą gęstość hipsterstwa. A więc, skąd Litwini z Argo wracają? Biorąc pod uwagę to, że to, co grałeś za wschodnią granicą zależało od tego, co akurat rzucili na pobliskim bazarze, Litwini wrócili do studia z kilkoma egzemplarzami holenderskiego Focusa, lekkim prog-jazzowym zacięciem i syntezatorem Mooga, aby w prezencie dać światu tkwiącą w rozkroku pomiędzy powagą, lekkim eskapizmem, a niepoprawną zgrywą Šviese. Nie jest to wybitny materiał, a silny eklektyzm nie pomaga w zmianie stosunku do niego na bardziej empatyczny. Dlaczego tak? Pomimo że mamy tutaj spory gatunkowy rozstrzał, który tak zawsze lubił perwersyjnie cieszyć tych, którzy poszukiwali ekstremalnych muzycznych wrażeń. To tego typu rozwiązanie w stylu tworzonej przez siebie muzyki wiąże się z klasycznym podwójnym ryzykiem, a to, co trafiło się w postaci bolesnej generyczności prawie każdego z tych różnorodnych kawałków, to jest właśnie ten pierwszy i kardynalny szkolny błąd. Żółta kartka! Pozostała jeszcze nadzieja. Drobna przeszkoda, którą odważnie trzeba przeskoczyć, aby nie ponieść porażki w korzystaniu z tak szerokiego inspiracyjnego zakresu. Ten zaznaczony błąd numer dwa – problem z materiałową spójnością, który w tym konkretnym przypadku rzuca się dość mocno w oczy, zwłaszcza gdy płyta porzuca swoją taneczną stronę na rzecz luźnych jazzujących jamów. Dobra, ale pomimo zastrzeżeń, dlaczego warto dać jej szansę? Po pierwsze: mamy tutaj do czynienia z jedną z najpiękniejszych dwuminutowych syntezatorowych miniaturek, jaką przyszło mi w życiu słyszeć. Punktującą sobie za cały swój przesadnie patetyczny klimat, wystarczający, aby tak skromny akcent stał się wystarczającym powodem dla zainteresowania się wąsatymi Litwinami. Po drugie: wprawdzie nieco obniżone jakościowo w porównaniu do pierwowzoru, ale wciąż to Focusowe szaleństwo na starcie porywa swoją dziką autentyczną siłą. Po trzecie: intensywne zakończenie nieodtrącające swoim silnym uwiązaniem w progresywne formy, więc porzućcie do niego uprzedzenia – słuchać, słuchać, nic się nie bać. I jeszcze po czwarte, jako zamknięcie całej tej wyliczanki: hipnotyzujący, wchodzący pod sam koniec, niemal transowy "The Ray's Tender Touch", który jako jedyny z dłuższych utworów jest, no cóż, zjawiskowy. Tak mocno, że chce się krzyczeć wraz z podstarzałym proletariatem: "Komuno, wróć!". –Michał Kołaczyk

posłuchaj


Brave Little Abacus: Masked Dancers: Concern In So Many Things You Forget Where You Are

Brave Little Abacus
Masked Dancers: Concern In So Many Things You Forget Where You Are
[2009, self-released]

Śpieszmy się kochać zespoły emo, tak szybko odchodzą. Naprawdę, jedną z najważniejszy cech charakteryzujących młode zespoły z krzyczącymi chłopacami i ciętymi gitarkami, oprócz długich, pretensjonalnych tytułów płyt i piosenek, jest ich krótki żywot. Jakaś EP-ka, jakieś demo, jakiś split, przy dobrych wiatrach płyta – i koniec. Przyczyn takiego stanu rzeczy pewnie można upatrywać w nieuniknionym dorastaniu i związanym z tym zaniku młodzieńczej agresji; może zaważył brak sukcesu (to zazwyczaj bardzo niszowe sprawy), może po prostu SSRI w końcu zadziałało tak, jak powinno. Z Brave Little Abacus, rzecz jasna, nie było inaczej, ale żal pozostał jakby większy niż zazwyczaj. Trio z Sandown zdążyło wydać dwa albumy i tu pojawia się pierwszy problem, bowiem trudno jednoznacznie stwierdzić, który z nich jest lepszy. Ale zważywszy na fakt, że o wydanym rok później (w 2010 roku) Just Got Back From the Discomfort—We're Alright, który należy nazwać ostatnim fascynującym emo-krążkiem, pewnie napiszę przy podsumowaniu dekady (jeżeli nie skończę jak zespół emo, oczywiście), to wybór był oczywisty.

Wita nas fałszujący, przeszarżowany, histeryczny wokal lidera, Adama Demirjana. Jego głos czasami odrobinę zlewa się w dźwiekową magmę z instrumentami, innym razem wszystkie jego niedoskonałości są na pierwszym planie – zdumiewa mnie, jak doskonale produkcja pogodziła surową piwniczność lo-fi z krystalicznym uderzeniem. Przez dęciaki w niektórych momentach Masked... przypomina przeakordowioną, math-rockową wersję żwawszych fragmentów In The Aeroplane Over The Sea, ale wolę raczej myśleć o paraleli z doskonałym Fragile Yes. Doprecyzuję: z klasycznymi intrami (jeżeli za takie uznamy nawiedzone wprowadzenia) zamiast onanistycznych przerywników, ale tak jak na tym prog-rockowym dziele – z operującym na wysokich rejestrach wokalistą, skomplikowanymi podziałami rytmicznymi (liczydlo czasami niezbędne) i rozbudowanymi quasi-suitami. Nie zrażajcie się przedwcześnie! To, co na papierze wygląda niezbyt ciekawie, w rzeczywistości ekscytuje: niespodziewane hooki (chociażby triumfalny pochód w "A Map Of The Stars") dopełniają eksperymentalne zapędy, które zapewniają ten dreszczyk emocji, gdy nie wiemy, co usłyszymy za chwilę (kolejny raz: interludia). I pomimo odważnego sięgania po klasykę post-hardcore'u i midwest-emo (Cap'n Jazz?), płyta Amerykanów pozostaje dziełem na wskroś oryginalnym i eklektycznym: quirky-screamo sąsiaduje ze zbrutalizowanym pop-punkiem (10-minutowe "Born Again So Many Times..." pomoga wyobrazić sobie, jak brzmiałoby dobre, mądrzejsze Blink 182!), a "(Underground)" niespodziewanie zaczyna się jak najlepszy prog-rock, którego nie znacie. Debiut Brave Little Abacus praktycznie do końca wymyka się zrozumieniu ("Tell me lies like handkerchiefs out your sleeve "). Ale przecież uwielbiamy gubić się w domysłach; kochamy i szanujemy przede wszystkim to, co nie zostaje zrozumiane do końca – historie, które sami możemy dopowiedzieć. Masked... kończy się słowami "Almost finished, I swear I'm almost finished" – jeszcze tylko sofomor i EP-ka. I "disbanded". –Paweł Wycisło

posłuchaj


Fishmans: Long Season

Fishmans
Long Season
[1996, Polydor]

...yume no naka.

Zastanawiam się, czy wybór Fishmans do tej rubryki przypadkiem nie narusza jej zasad – w końcu w Kraju Kwitnącej Wiśni, w tej mitycznej strefie buforowej między światem zachodu a światem azjatyckim, pokornie chłonącej wzorce kulturowe swoich anglosaskich sojuszników co najmniej od zakończenia II wojny światowej, Long Season pełni funkcję błogosławionego, nietykalnego niezal klasyka. Chyba nie przesadzę, gdy napiszę, że z popkulturowego punktu widzenia to ich Loveless, ich Dni Wiatru. Przez lata był to jednak skarb powszechnie znany jedynie Japończykom i dopiero jakieś dwa lata temu użytkownicy nieocenionego, 4chanowego /mu/ odkryli go dla reszty globu, zarażając fishmansowym bakcylem wszystkie liczące się społeczności muzyczne w sieci – z RYMem na czele. Od tego czasu zespół obrósł pewną legendą, stał się swoistym sacrum dla wtajemniczonych, perełką w koronie internetowego, płytowego zbieractwa.

W tym miejscu warto może po krótce nakreślić z jakim stworem mamy do czynienia. Fishmans powstali w 1987 roku jako zespół indie-popowy wyrosły na dubowym podglebiu, choć trudno byłoby zamknąć temat w tak prosty sposób, bo przy całej wierności swoim korzeniom, przez cały okres działalności na przestrzeni lat, styl grupy dynamicznie ewoluował. Zaczynając od nieco przygłupiego reggae (Choopie, Don't Cry), Fishmans stopniowo wchłaniali elementy psych-popu (King Master George), funku (Neo Yankees' Holiday) czy sophisti (Orange), by ostatecznie zaproponować swój własny, zatopiony w dubowych basach, "podwodny" idiom dream-popu (Kūchū Camp), rozwinięty potem w duchu ambientowych eksperymentów właśnie na Long Season oraz w tradycyjnej, piosenkowej formie na Uchū Nippon Setagaya. Mówiąc o Fishmans trzeba też wspomnieć o słynnej koncertówce z 1998 roku, nagranej tuż przed śmiercią Shinjiego Sato, wokalisty i spiritus movens zespołu, przez wielu uważanej za jego opus magnum i potęgującej jeszcze wrażenie pomnikowości całego zjawiska.

Tymczasem miałem o Long Season, no właśnie, tylko jak w ogóle ugryźć temat płyty przez większość komentujących uważanej za jedno z najbardziej kojących doświadczeń ever. Dla niektórych wiwisekcja ludzkiej duszy, dla innych jedna, rozkoszna progresja rozciągnięta na 35 minut, przerwana jedynie krótką, eksperymentalną sekcją, którą trudno zaakceptować dopóki nie usłyszy się wersji ze wspomnianego w poprzednim akapicie koncertu. Jest coś hipnotycznego w wiodącym wątku Long Season, jakaś zaklęta w jego niespomplikowanej przecież tkance czułość sprawiająca, że w czasach setki albumów dziennie nie pogardziłbym sesją dwu-, może nawet trzygodzinną. Proste, repetycyjne figury rozmywają się w czasie, a słuchacz niczym w śnie na jawie zatraca jego poczucie; to ten sam rodzaj oniryzmu, jaki towarzyszy dziewiczym odsłuchom Eccsame The Photon Band albo lekturze Wielkiego Gatsby'ego, z tym że sięgający znacznie głębiej. Harmonia, z jaką w miarę rozwoju płyty włączają się kolejne trybiki plamiastego basu, androgynicznych wokali Sato, klawiszów, gitar, perkusji, smyków, tworzy bowiem unikatowe poczucie jedności człowieka ze światem, podskórnie stawiając pytania o jego istotę. Jeśli więc Kevin Shields i Bilinda Butcher skradali się na palcach do świętych miejsc, by w duchowym prześwietleniu zbadać granice tego, co ludzkie i materialne, Fishmans odpowiedzi na dręczące ich pytania szukają w stymulowanym nostalgią, eskapizmem i japońskim rytmem życia, półświadomym oddaniu się naturze. A że robią to w tak natchniony sposób – to tylko lepiej dla nas, słuchaczy. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Hoedh: Hymnvs

Hoedh
Hymnvs
[1993, Atmosphere]

Pokuszę się o stwierdzenie, że zmarły przedwcześnie, w 2003, Thorn Hoedh, to najbardziej niedoceniony twórca ambientu ostatnich dwóch dekad. Choć wyznaje go grupka fanów gatunku, wciąż pozostaje gdzieś z boku, w cieniu bardziej znanych ambientowców lat 90. Taka sytuacja dziwi, bo Hymnvs, choć pośrednio kontynuuje tradycje orkiestrowego Discreet Music, to dzieło pioniera kolejnej fali ambientu, wyprzedzające o parę lat Disintegration Loops czy Music For Nitrous Oxide. Repetycyjne hymny Hoedha nie rozpadają się jednak, nie dochodzi do żadnej dekonstrukcji, raczej dryfują przypominając zimową mgłę zza której drgają niewyraźne kształty pustych drzew. Hymnvs to klasycystyczny rytuał, dronowy obrzęd i medytacja nad skrawkami zapomnianych dzieł poważki. Teoretycznie – dark ambient, ale ciężko porównywać Hoedha z artystami pokroju Thomasa Könera albo Lustmord (bliżej mu do "pozbawionego bitu" Deepchorda z The Coldest Season). Bo czy chłód, mróz i zima mają aż tak wiele wspólnego z ciemnościami i mrokiem? Hymnvs wywołuje raczej obrazy wędrowania przez zasypane oślepiającym śniegiem pola, "śnieżyce, zamiecie, zawieje" i skute lodem lądy, to kapsuła z zapomnianymi dziełami poważki, zakopana gdzieś pod kręgiem polarnym. Najpiękniejsze w całym zestawie, "Das Geistige Universum" ("Duchowe Uniwersum", tłum. Wychowany Na Ambiencie), pasowałoby jako ścieżka dźwiękowa filmu o Amundsenie (a nawet do Odysei Kosmicznej). "Vom Zauber Der Weihe" mógłby kilkanaście lat później odtworzyć Kirby, w swoich muzycznych badaniach nad Alzheimerem. Czy to soundtracki czy już minimalistyczna poważka? Pärt, Górecki, Mahler, Ligeti, Oliveros, kto jeszcze? Repetycja Hymnvs sprawia, że te pytania stają się nieistotne, krajobraz majaczy, ciężko stwierdzić, czy poruszamy się, czy stoimy w miejscu, horyzont i droga (droga?) stapiają się w jedno, wiatr nie ułatwia sprawy. W 2017, w roku tak znakomitym dla ambientu, niewiele albumów dostarczało mi równie silnych uczuć "zanurzenia się w dźwiękach", a przecież o to w tym wszystkim chodzi. –Jakub Bugdol

posłuchaj


Lino Capra Vaccina: Antico Adagio

Lino Capra Vaccina
Antico Adagio
[1978, Nö]

W tym roku moje wybory kieruję w stronę wyciszającego, medytacyjnego ambientu, który jednoczy się z Reichowskim minimalizmem. Więc NA PIERWSZY OGIEŃ idzie wydany w 1978 roku w liczbie tysiąca egzemplarzy, debiutancki LP włoskiego kompozytora (a także perkusisty) minimalizmu i awangardy, który nazywa się Lino Capra Vaccina. Na szczęście album został wznowiony już parokrotnie (w 2017 również), a także został zrecenzowany na Pitchforku w 2015 roku, ale Antico Adagio wciąż pozostaje albumem mało znanym, podobnie jak jego autor. A to być może jeden z najcenniejszych, choć zakurzonych, skarbów włoskiego avant-minimalizmu.

Otwieracz "Elegia" zaczyna się jak awangardowa improwizacja, ale tok kompozycji dość szybko się zmienia: od około drugiej minuty, w ślicznym dzwoneczkowym spacerze pojawia się delikatny, repetytywny wzorek odegrany na marimbie. Kieran Hebden pisząc notkę do reedycji nie mógłby zaprzeczyć, że w tej kompozycji jest zawarta jakaś część jego kolorystyczno-muzycznej wrażliwości. Końcówka natomiast należy do świata pradawnego rytuału. Dalej "Voce In XY" to kolejny wariant Reichowszczyzny, tym razem jeszcze bardziej delikatny i jeszcze czulszy. Dopiero "Canti Delle Sfere" zmienia klimat diametralnie – nagle zostajemy przeniesieni do jakiegoś industrialnego bunkra z lat siedemdziesiątych, a odgłosy przesuwania, szmery i stukot wraz z dochodzącym do nas echem budują dość niepokojący rodzaj nastroju. Dlatego w kontrze "Frammenti Di Sono" wprowadza trochę światła – to utwór, w którym jednoczą się dwa główne nurty Antico Adagio: "jasny", niewinny i zwiewny minimalizm oraz "ciemny", groźny i cięższy industrial. Może tak brzmiałby wspólny utwór Philipa Glassa i Suicide? Kto wie.

Z kolei "Movimento E Silenzi Per Spazi Bianchi" również łączy w sobie omówione dwie sfery albumu, jednak tutaj są one wyraźnie odseparowane od siebie: najpierw pojawia się upiorne zawodzenie chóru, a dopiero potem przychodzi "światło" w postaci cudnie skaczących dźwięków marimby. Wreszcie całe zmagania kończy najbardziej dostojny indeks w zestawie, czyli tytułowy utwór. Przez 10 minut wsłuchujemy się dialog smyczków i spokojnie płynących, marimbowych wzorów, jakby to była jakaś stara japońska legenda. I to chyba nie jest przypadek, bo gdy sięgniemy po pierwszy album Midori Takady, zauważymy wiele punktów stycznych z dziełem Vacciny. A tak się składa, że o albumie Japonki piszę jeszcze w tej rubryce – dokładnie dwa piętra niżej. –Tomasz Skowyra

posłuchaj


Lost Aaraaff: Lost Aaraaff

Lost Araaff
Lost Araaff
[1991, PSF]

Projekt Lost Araaff to muzyczne przedsięwzięcie z całą pewnością bardzo zgrabnie przedkładające, na jakich konkretnie wartościach zbudował swoją późniejszą twórczość Keiji Haino. Wielki improwizator japońskiej awangardy, jeszcze zanim zalał drugi obieg wydawniczy wszelkiej maści około-noise'ową muzyką budowaną na zasadzie przepuszczania ukonstytuowanych już gatunków przez kakofoniczny filtr, na początku lat siedemdziesiątych – po raz pierwszy i wielkim stylu – zabawił się jazzową konwencją. "La, la-la, la..." – Lost Araaff chciał odczuwać przede wszystkim więcej i mocniej. Vocal jazz, zwyczajowo urocze partie wyśpiewywane nad rachitycznym klawiszowym tematem, zamieniły się tu w dystopijny krzyk zdradzający, jak wielką skalą głosu operuje Haino. Na pierwszej stronie albumu, rezydent Kantō wychowany w pierwszej kolejności na teatrze, faktycznie zaczynał brzmieć jak upiorne wcielenie broadwayowskiego kabaretu Boba Fosse'a. Natomiast kiedy odwróciliśmy płytę, nagle nie było już mowy o żadnych elementarnych zasadach tonalnych, harmonicznych oraz rytmicznych. W ten sposób stosunkowo luźne lejce pewnej niezobowiązująco przyjętej konwencji nagle rozpłynęły się w pełnych pasji i spontaniczności "melodiach wolności" w duchu pokręconych, dzikich odjazdów Aylera czy Brötzmanna. Gitara, pianino, ściany perkusji, a także gościnnie pojawiający się saksofon. Zza wszystkich trzech małych "dziełek" wyłania się obraz albumu opatrzonego roboczym tytułem jakiejś antologii pieśni gorejącego serca Haino. Lost Araaff oraz wydana kilka lat później (grudzień, 1995) kompilacja Soul's True Love to nie tylko trącące myszką archiwalia. Nie można tego rozpatrywać nawet w formie ciekawostki – ot wygrzebane skądś dźwięki zapomnianych i owianych tajemnicą lat siedemdziesiątych w twórczości niedefiniowalnego Japończyka. Araaff gra na swoich zasadach, dekonstruuje, kładzie podwaliny pod całą "hainowską" (i nie tylko) kategorię estetyczną muzyki entropii. Kształtuje go jako artystę, mimowolnie wypycha w psychodeliczno-progresywne rejony rocka, który wytworzy kooperatywnie kilka wiosen później już jako Fushitsusha. To album z gatunku tych ważnych pod względem historycznym dla pewnego wycinka lokalnych grajków, ale też angażujące improwizowanie, w którym można znaleźć unikalną wartość również w przypadku pełnego oderwania od pierwotnego kontekstu i celu przyświecającego archeologom-wydawcom. –Witold Tyczka

posłuchaj


Midori Takada: Through The Looking Glass

Midori Takada
Through The Looking Glass
[1983, RCA Red Seal]

Lata osiemdziesiąte w japońskiej muzyce niezależnej to bardzo interesujący, ale jeszcze wciąż nieodkryty przez "muzyczny zachód" rejon. Ale mam wrażenie, że niektórzy artyści, muzycy i zespoły powoli zaczynają dobierać się do tej zapomianej i trochę niesłusznie bagatelizowanej muzyki. Weźmy chociażby Boo Boo kolegi Bundicka, który momentami brzmi jak zagubiony album nagrany gdzieś w małym studiu w Tokio w 1984 roku. O Visible Cloaks nawet nie muszę wspominać, bo ci zyskali już rangę prawilnych ambasadorów ejtisowego ambient-popu z Kraju Kwitnącej Wiśni (i nie chodzi mi tylko o album czy miksy Fairlights, Mallets And Bamboo, ale również o ich rekomendacje – warto obadać, jeśli ktoś jeszcze nie zna). Również mniej widoczni zawodnicy kierują swój wzrok i muzyczne serce ku Azji (myślę o tegorocznym albumie Trailer Trash Tracys), ale podejrzewam, że największym wydarzeniem w kontekście odkrywania muzycznej Japonii z lat 80. była głośna w "rozmaitych opiniotwórczych kręgach" reedycja Through The Looking Glass.

Jego autorką jest Midori Takada – po części związana z teatrem, japońska kompozytorka muzyki awangardowej, a także perkusistka, która swoje najważniejsze dzieło wydała właśnie w latach osiemdziesiątych. Co ciekawe, Takada odwiedziła niedawno naszą ziemię, a odbyło się to w 2016 roku w ramach warszawskiego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków. I bardzo się z tego cieszę, bo taką muzykę trzeba promować, zwłaszcza u nas. A co to za muzyka? Jeśli chodzi o wydany w 1983 roku Through The Looking Glass, a więc "obiektywnie" największe osiągnięcie artystyczne Midori, teoretycznie jest to "ambient" – muzyka wybitnie kontemplacyjna, wręcz medytacyjna, pozwalająca słuchaczowi na zharmonizowanie ducha z ciałem. Zresztą spójrzmy na tytuł pierwszej w trackliście kompozycji: "Mr. Henri Rousseau's Dream". Jest więc marzenie senne, jest również zwrócenie uwagi na malarską wyobraźnię, a zatem przez prawie 12 minut zostajemy przeniesieni do odrealnionej krainy sennych majaków, której aura wypełnia nam całą świadomość. Następnie "Crossing" dzięki repetycyjnym strukturom wprowadza do całości transowy pierwiastek. To dość ewidentne odniesienie do minimalizmu przynosi fantastyczny skutek w zderzeniu z japońską filozofią muzyki awangardowej, a na wysokości 5:21, gdy niespodziewanie pojawia się kolejny wzór, zawsze mam ciarki.

Kolejny "Trompe-l'oeil" stara się zgłębić siły natury (instrumenty naśladują ptasie odgłosy) poprzez wyciszoną i skupioną wariację na temat world music (powiedzmy), a zamykająca całość, trwająca prawie kwadrans suita "Catastrope Σ" prezentuje umiłowanie Takady to formowania rytmicznych układów (w końcu perkusistka), a także zachwyca znakomitym budowaniem napięcia – zwróćcie uwagę, jak elementy płynnie przechodzą z jednego miejsca w drugie przy jednoczesnej eskalacji głównej linii kompozycji. I co więcej można dodać? Through The Looking Glass to pewnego rodzaju punkt przecięcia dwóch muzycznych kultur: japońskiej powściągliwości i stoickiej akceptacji świata oraz ambientowych i minimalistycznych tendencji, którym patronują Brian Eno oraz Steve Reich. Z przyjemnością zachęcam was do sprawdzenia tego dzieła oraz do własnych poszukiwań w japońsko-muzycznym skarbcu z lat 80. Oczywiście pozostałe prace Midori Takady również są warte uwagi (choćby wydany w 1999 roku Tree Of Life, stworzony wspólnie z Masahiko Satoh Lunar Cruise czy albumy wydane razem z Mkwaju Ensemble) również wznowiony w 2017 roku), jednak to wydany na początku lat 80. debiut Japonki najbardziej przypomina muzykę z pięknego, cudownie błogiego snu, z którego nie mam ochoty się wybudzać. –Tomasz Skowyra

posłuchaj


ORang: Herd Of Instinct

'O'Rang
Herd Of Instinct
[1994, The Echo Label Limited]

Gdyby zapytać statystycznego sympatyka muzyki popularnej, jakie skojarzenia orbitują w jego głowie wokół hasła Talk Talk, najpewniej usłyszelibyśmy tradycyjną wyliczankę: synth-popowe początki, subtelny art-pop The Colour Of Spring, narodziny post-rocka (symboliczna oś "It's My Life" – "Life's What You Make It" – "Myrrhman"), może solowy Hollis, może coś Heligoland; zasadniczo stara gadka. Mało kto kojarzy natomiast taki projekcik jak 'O'Rang. Oto Lee Harris i Paul Webb postanowili udowodnić, że byli kimś więcej niż jedynie marionetkową sekcją rytmiczną w rękach wielkiego wizjonera, oraz pokazać, że istnieje życie po Laughing Stock – i zrobili to z naprawdę niezłym skutkiem, bo choć na Herd Of Instinct trudno nie usłyszeć śladów ich macierzystej formacji, to koncepcyjnie album ten podążą w diametralnie innym kierunku.

O ile bowiem charakter medytacyjnych kolaży Hollisa wysyłał jeszcze pewne sygnały tradycyjnej piosenkowości, tu mamy już do czynienia z formami czysto abstrakcyjnymi, całkowicie uwolnionymi od uwierających ograniczeń zachodnich sposobów myślenia, pochłaniającymi bardziej różnorodne wpływy kulturowe, otwartymi na rytmiczno-harmoniczne sugestie muzyki świata. Jeśli więc seanse ze schyłkowym Talk Talk mają coś z duchowego katharsis doświadczonego tu i teraz, Herd Of Instinct to surrealistyczna, niekończąca się podróż, co czyni ją swoistym My Life In The Bush Of Ghosts post-rocka. To płyta, którą trzeba słuchać z cierpliwością i uwagą, upchana po brzegi skrawkami ledwie słyszalnych melodii i plemiennych przygrywek, rozlewających się wraz falą gitarowych drone'ów po wyrazistych, rytmicznych strukturach, opartych na dubowym basie i setce poukładanych w najróżniejsze wzorki perkusjonaliów. Usłyszycie tu brzęczenie Grahama Suttona, być może wyłapiecie wokal Beth Gibbons, jak i partie innych zaproszonych do współpracy gości, potraktowanych przez Webba i Harrisa jako sample w psychodeliczno-krautowej układance z granicy jawy i snu, antycypującej zarówno introwertyczne impresje Forest Swords, jak i euforyczne melanże Gang Gang Dance. Robi to wrażenie, mam więc prawo oficjalnie wnioskować: słuchajcie nie tylko Talk Talk, ale i jego księstw przyległych. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


Oliver Mandić: Probaj Me

Oliver Mandić
Probaj Me
[1981, PGP RTB]

Oliver Mandić jest prawdziwym perfekcjonistą w swoim fachu. Serb posiada kompleksowe wykształcenie muzyczne, zawsze stawiał na najlepszy sprzęt (sporo nagrywał na zachodzie) i na najlepszych sidemanów. Ten człowiek nie cierpiał amatorszczyzny, normalnie jak w Steely Dan. Tak jak nas bawią, nie wiem… ś m i e s z n e obrazki w internecie, tak dla Mandica "muzyka Gorana Bregovicia jest prawdziwym serialem komediowym, jak Benny Hill". W latach 80. na pewno nie był łatwą osobą do współpracy, ale nie obchodzi mnie to w momencie, gdy włączam jego debiut Probaj Me z 1981 roku. W krajach byłej Jugosławii to absolutny popowy klasyk, a jego autor mimo wielu lat spędzonych w cieniu, wciąż jest rozpoznawalny przez swoje szlagiery i odważny wizerunek, który prezentował. Ten facet w komunistycznym kraju śmigał w pełnym makijażu, rajstopach i szpilkach. Integralną częcią jego debiutu może być telewizyjne show Beograd Noću, stanowiące jeden długi, fabularyzowany teledysk do wszystkich numerów z płyty. Produkcja pionierska, przepełniona seksem, abstrakcją i czarnym humorem. Dla Jugoli musiał być wtedy zjawiskiem jak David Bowie dla całego świata.

Probaj Me zaczynamy od tytułowego numeru, który rozpędza popową maszynę. Mandić był nominalnie klawiszowcem, ale ciężko nazwać ten album stricte synth-popowym. Szczodre aranżacje, niewymuszone gitarowe riffy, solówki, sekcja dęta, smyczki – wszystko perfekcyjnie skrojone. Dzięki temu album jest pełen hooków i po ponad 30 latach pachnie świeżością, jak nowe podręczniki pierwszoklasisty. Pierwszą klasą jest również chyba najmocniejszy punkt wydawnictwa, czyli "Nije Za Nju", obok którego nie mogę przejść obojętnie. To dla mnie ważna piosenka, która niejednokrotnie wybrzmiewała na imprezach, kiedy udało mi się wbić na "didżejkę". Robiłem to, bo wiedziałem, że to jeden z tracków, który trafia do ciebie od samego początku, nie musisz znać jakiekolwiek kontekstu, co najlepiej odzwierciedla biegłość Olivera Mandića w tworzeniu nośnych refrenów, których mamy tutaj jak na pęczki. "Ljulaj Me Nežno", "Moja Draga Voli Kurosavu", "Majmune", "Da On Je Mali" są kompozycjami, których nie powstydziłoby się Scritti Politti, a i Michael Jackson mógłby usiąść z nim przy jednym stole, choć ciężko jednoznacznie sklasyfikować to nagrywał Mandić. Te żwawe, lekkie numery przy pierwszym odsłuchu przyćmiły mi trochę spokojniejsze ballady, ale z każdym kolejnym, docierało do mnie, że to też znakomity wrażliwiec, czego najlepsze przykłady mamy w "Govor Tvog Tela" czy "Osloni Se Na Mene". Ciężko mi w kompetentny sposób wypowiedzieć się na temat tekstów, bo nie znam serbskiego, całą wiedzę opieram na tłumaczu Google, ale wygląda na to, że są pełne ironii, uszczypliwości, sprośności i czarnego humoru. Tego właściwie nie trzeba rozumieć, to po prostu czuć kiedy spojrzymy na sceny w teledyskach faceta w kiecce, którego zdjęcie, internetowe sebixy mogłyby dziś skomentować, że "należy przywrócić zasadniczą służbę wojskową, aby pozbyć się takich transów", nie zdając sobie sprawy, że kiedy ich nie było na świecie, albo lali jeszcze w pampersy, Mandić brał czynny udział w jugosłowiańskiej wojnie. Nie mnie oceniać słuszność tej części jego życiorysu, więc zachęcam do kopiowania artykułów do translatora, z porywającym Probaj Me na słuchawkach. –Artur Kasprzycki

posłuchaj


Santiago: Walking The Voodoo Nights

Santiago
Walking The Voodoo Nights
[1979, Traverse / EMI Electrola]

Zespół Santiago powstał podobno w 1973 w stolicy Chile, Santiago, założony przez dwóch rodowitych Chilijczyków, choć być może stało się to w stolicy Hiszpanii, Madrycie. Nie jest to istotne, bo podobno niedługo później kapela przeniosła się do Kolonii, gdzie przez pewien czas kopiowała styl zespołu America. To również nie jest istotne, bo podobno były to próby raczej nieudane i wkrótce członkowie założyciele wymienili pół składu, podobno angażując dwóch klasycznie wykształconych muzyków pochodzących z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. W takim składzie Santiago zaczęli nagrywać w holenderskim miasteczku Hilversum swój drugi album – Walking The Voodoo Nights – i tu historia robi się już nieco bardziej znacząca, bo podobno pomagały przy tym takie postaci jak jeszcze wtedy mało znany Steve Porcaro, o którego późniejszych wyczynach Borys pisał nieco szerzej na swoim mikroblogu, już bardzo rozpoznawalny Thijs van Leer z holenderskiego zespołu Focus oraz Paulinho da Costa, będący właściwie u szczytu sławy, a całość wyprodukował podobno John D'Andrea. Niezwykle świeży i intrygujący miks blue-eyed soulu, kalifornijskiego yacht rocka, funku, disco, soft rocka i latin popu zyskał podobno uznanie niemieckiej branży muzycznej, która podobno uhonorowała wydany w 1979 roku album nagrodą Deutscher Schallplattenpreis. Z dzisiejszej perspektywy nie jest ona w ogóle istotna, bo na temat Walking The Voodoo Nights wujek Google wypluwa może ze cztery rekordy na krzyż. Ten ekspercki blurb będzie zatem piątym. Podobno. –Krzysztof Michalak

posłuchaj

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)