SPECJALNE - Rubryka

Nuty Dźwięki 2016

9 stycznia 2017

Tradycyjnie, nim przejdziemy do omawiania najciekawszych muzycznych dokonań z 2016, zerkamy na mniej znane (i/lub reprezentujące style rzadziej obecne w ofercie serwisu) dzieła z muzycznej przeszłości (a dokładniej sprzed 1999), które przypadły nam do gustu w zeszłym roku.

 

John Beltran: Ten Days of Blue

John Beltran
Ten Days Of Blue
[1996, Peacefrog]

Nie załapie się ten album do wzmianki na perspektywicznej, dopiero co powstałej stronce facebookowej pt. "20 lat temu w elektronice". Wyszedł bowiem w 1996 roku, więc te przysłowiowe 20 lat stuknęło w 2016 – i to może być ciekawe alibi dla mojego wskazania pod Nuty. Swoją drogą, gdy myślę o tym, co 20 lat temu działo się w powszechnej świadomości Polaków na temat muzycznej elektroniki, to do głowy przychodzą znów ileśtam razy cytowane już anegdoty o nieporozumieniach w nazewnictwie, w tagowaniu. Choćby to niesławne "techno" w odniesieniu do święcących wówczas triumfy The Prodigy, którzy "z prawdziwym techno nie mieli nic wspólnego", chyba że breakbeat, big beat, ewentualnie rock industrialny są podobne do techno. Ale łatwo być mądrym dziś, gdy internet wszystko tak ułatwił, wygładził, zaklasyfikował. Wtedy było trudniej. Chociaż czy tylko wtedy? Dziś mimo wieloznaczności i głębi słowo "techno" też w polskiej sieci ma już za sobą epizod sprowadzenia do roli modnego rekwizytu, spłycanego zresztą stylistycznie pod aktualnie migoczące hologramy "cool" – to industrialne, to przebasowione, to jakieśtam.

Każdy ma jednak swoje techno, które mu dudni w duszy. Beltran (nie mylić z Beltramem od "Energy Flash", tak jak nie mylić Reicha z Roachem i Richem) pochodził z Lansing, więc Detroit go na pewno jakoś szybko napromieniowało swoim techno blaskiem (Detroit o którym w końcu przeczytałem tę głośną książkę i jest kilka mocnych hooków, np. z tym wyrywaniem zębów obcęgami, chociaż wziąłem sobie też do serca komentarz zdystansowanego kolegi: "taki kryzys jak w Detroit to wiele afrykańskich miast wzięłoby w ciemno"). Jako Indio kolaborował z Derrickiem Mayem, wydawał u Carla Craiga, a sam nurkował w nastrojowym, acz "melodyjnym" (czytaj: motywicznym) ambient techno. Dla miłośników Global Communication, Model 500 circa "Astralwerks" czy co delikatniejszych, "sennych" przejawów każdego potencjalnego proto-pointylistycznego trance'u to "może być hymn na miarę Smells Like Teen Spirit". I tak zataczając koło do 2016 powiem, że tacy zacni współcześni gracze jak Bartosz Kruczyński, Lone czy Youandewan mają tu swojego nieformalnego protoplastę. –Borys Dejnarowicz

posłuchaj


Blueboy: Unisex

Blueboy
Unisex
[1994, Sarah]

Gdy damy sobie spokój z tymi wszystkimi bladolicymi dziewczętami w kwiecistych sukienkach i zdaniach, a także zapomnimy o piskliwych głosikach, juwenilnych miłostkach, ukradkiem gaszonych papierosach, to będziemy mogli wreszcie przyznać, że twee pop to niezbyt ciekawa muzyka – nieznośnie minoderyjna i oparta na barbarzyńskim stosunku do grania na instrumentach. Jeżeli debiut zespołu z Reading, If Wishes Were Horses, wybrzmiewa jeszcze zbyt monotonnie, gdyż porusza się w granicach zeuropeizowanej bossa novy znanej chociażby z North Marine Drive Bena Watta, nie do końca pozwalając sobie na wykształcenie muzycznego idiomu, to Unisex pokazuje w pełni, jak mądrze wyrasta się z twee. Sofomor, nie tracąc niczego z charakterystycznej naiwności i adolescencyjnego uroku, eksploruje nowe dźwiękowe krainy. Niemal shoegaze'owe "Impiramine" funkcjonuje tu jako wyraz w końcu wyzwolonej złości, roztkliwia ślicznie rozmyty, rozmarzony pop-pejzaż "Lazy Thunderstorms". Prawie-instrumentalna impresja "Also Run" przywołuje miłe skojarzenia z Bryter Layter Drake'a, a gdy każdego dnia gubię się na ulicach twojego miasta, właściwy kierunek wskazują smyczkowe szpalery, dzięki którym dostojne lamenty wybrzmiewają tak poważnie i dosadnie jak w "Marble Arch". "Fleetway"("Fleetway") kusi (frustruje) schizofrenicznym (perwersyjnym) nałożeniem (połączeniem) wokalnych ścieżek (głosów). Nie można zapominać o kruchym, Tennantowskim timbre zmarłego w 2007 roku Keitha Gridlera, bezboleśnie prowadzącym nas drogą usłaną złamanymi sercami, hookami i wątpliwościami ("you think it's so easy pigeonholing my sexuality"). Potykamy się o wersy dojrzałe i nad wyraz szczere, nagie, czasami kuriozalne – "i like sex in my own pace, i like mirrors in bedrooms". Całość powinna przypaść do gustu każdemu, ponieważ "sadness is unisex", dobra muzyka cieszy w każdym wieku, a Blueboy to nie tylko ja albo Mac DeMarco, bladolica dziewczynko. –Paweł Wycisło

posłuchaj


Blumfeld: L’état Et Moi

Blumfeld
L’état Et Moi
[1994, Zickzack]

Gdyby 7 lat temu ktoś podsunął mi L’état Et Moi, prawdopodobnie obiłbym mu kolaborancki ryj; mądrzejszy o 5 lat, ucieszyłbym się niezmiernie na nowe kosmische w kolekcji, a następnie zawiódłbym się srogo i wyłączył w trakcie otwierającego "Draußen auf Kaution" stwierdzając, że przecież mogę słuchać Sonic Youth nie robiąc sobie przy okazji krzywdy. Popełniłbym fatalny błąd. Straciłbym bowiem te wszystkie fenomenalne progresje akordów, jakie ekipa dowodzona przez Jochena Distelmeyera posklejała na swoich dwóch pierwszych albumach.

Ale zaraz zaraz, to w latach 90. NIEMIASZKI rzeczywiście miały swojego indie-rocka? A nie jedynie berliński koks, Oktoberfest i SCORPIONSÓW? No właśnie okazuje się, że miały, z tym że zamiast slackerskich ideałów najebywania się na przedmieściach czy koledżowych - najebywania się w akademiku, Blumfeld, wywodzący się z intelektualnie ukierunkowanej sceny Hamburga, nastawieni byli raczej na literaturę, filozofię, krytykę społeczeństwa i śmierć– w "Verstärker", kawałku, który grywali razem z Malkmusem, supportując dojczlandzką trasę Pavement, obok nawiązania do "Ask" The Smiths znajdziecie na przykład linijkę "każda zamknięta przestrzeń jest trumną"; nazwa zespołu pochodzi z kolei z opowiadania Kafki. Zwalniam się jednak z obowiązku pisania o tekstach – mój niemiecki mógłby być lepszy, a przecież i tak jest lepszy od waszego, a jeśli nie jest, to sami sobie przetłumaczycie rozsądniej.

Choć twórczość Blumfeld najczęściej porównywana była do Pixies i Pavement, osobiście zerkałbym raczej w stronę Anglii, na post-punk po linii Fall, po trochu popowe oblicze The Cure i miękki, elektroakustyczny shoegaze w stylu Moose czy Chapterhouse; do tego oczywiście wszechobecne Sonic Youth i tożsamościowo wtłoczone w proces twórczy lata niemieckiego motorik. Debiutanckie Ich - Maschine – rzecz bardziej szorstka, mroczniejsza, silniej osadzona w etosie post-punka; L’état Et Moi charakteryzuje z kolei większa przejrzystość– to etap przejściowy między debiutem a wydanym w 1999 roku Old Nobody, gdzie Blumfeld już całkowicie zmiękczyli brzmienie, spopowieli do reszty, co samo w sobie nie musiało być złe, ale jak się posłucha tej płyty, to jednak było.

Mamy więc dwa bardzo dobre krążki – dlaczego wybrałem właśnie ten? Bo to zwyczajnie zbiór lepszy, równiejszy, no i ma więcej momentów, w których choć częściowo odbijany jest mój jedyny w zasadzie zarzut do songwritingu Distelmeyera: niechęć do wyrazistych refrenów. Piszę niechęć, bo mam wrażenie, że to nie kwestia niemocy, a właśnie świadomego wyboru: gdy już Blumfeld zdecydują się na refren (choć w ich przypadku mówimy raczej o jego zalążkach), to zwala on z nóg, jak w krystalicznym "Ich - Wie Es Wirklich War" lub "Eine Eigene Geschichte". Zamiast na tradycyjnym schemacie zwrotka-refren, utwory opierają się tu na repetycji. Wspomniany, dance-punkowy niemal "Verstärker", nostalgiczne "Evergreen" – ich "Doskonale Tracę Czas", "You Make Me" – wyrwana z Pink Moon, akustyczna nucanka: zapętlone motywy wszystkich tych utworów beznamiętnie kręcą się w kółko znudzone portowym krajobrazem Hamburga. Co tu jeszcze dodać? Mam świadomość, że szwabskie indie nie wszystkim przypadnie do gustu, ale spróbujcie na chwilę wznieść się ponad uprzedzenia i zamiast antymuzycznego, szpetnego języka barbarzyńców spróbować usłyszeć w L’état Et Moi język akordów. Jochen Distekmeyer na tym etapie kariery władał nim bowiem biegle. –Wojciech Chełmecki

posłuchaj


ARTYSTA: PŁYTA

CCCP Fedeli Alla Linea
Affinità-divergenze Fra Il Compagno Togliatti E Noi: Del Conseguimento Della Maggiore Età
[1986, Attack Punk]

Giovanni Lindo Ferretti to chyba największy dziwak ejtisowego punk rocka, a jego CCCP Fedeli Alla Linea jawi się modelowym przykładem bandu spod znaku "no borders". Skład zmontowany przez rezydującego w stolicy Niemiec Włocha łączył bowiem klasyczne buntownicze brzmienie Wysp z czymś na tamte czasy w Europie progresywnym, czyli proto-noiserockowymi core'ami. Wszystko wyrażane jest przez pryzmat kiczowatej ekspresji tradycyjnej makaroniarskiej muzyki folkowej, a na okładkach (i w tekstach) jest krwisto czerwono. Ale nie bezmyślnie, z dziwnym nabożeństwem dla wypatrującego rychłego końca Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a bawiąc się konwencją, sięgając po wątki militarne i formułując coś na kształt alternatywnego spaghetti-martial industrialu z odpowiednią dozą cierpkiego humoru. Trudno o drugi tak wykręcony i przy tym wysoce świadomy kulturowo (poezja) zespół. Chcących posiąść więcej tajemnej ekspresjonistycznej wiedzy zapraszam na YouTube, gdzie ostało się od groma wideo-wyimków z CCCP grających live swoją muzykę (jedna miłość dla melodeklamacji Ferrettiego). Resztę odsyłam do szczytowego osiągnięcia Włochów – pierwszego długogrającego krążka Affinità-divergenze Fra Il Compagno Togliatti E Noi: Del Conseguimento Della Maggiore Età, który zebrał to, co najlepsze w trzech intensywnych EP-kach (kolejno: Ortodossia, Ortodossia II oraz Compagni, Cittadini, Fratelli, Partigiani), i który pomimo sporego zagranicznego hajpu, w naszym kraju nie załapał się do żadnej z alternatywnych radiowych audycji. Najpewniej na wskutek oczywistych socjalistycznych konotacji, choć nie mi bawić się w antropologa z prawdziwego zdarzenia. Uwaga: płyta mnoga gatunkowo – "przepakowane" miniatury potrafią uzależniać. –Witold Tyczka

posłuchaj


Julius Eastman: Femenine

Julius Eastman
Femenine
[1974 / 2016, Frozen Reeds]

Julius Eastman był niezwykle ciekawą postacią − kompozytor muzyki na przecięciu jazzu, minimalizmu czy ogólnie poważki, prowokator walczący o swoje prawa, czarnoskóry homoseksualista, który współpracował ze sporą galerią sław (m.in. John Cage, zmarły w tym roku Pierre Boulez, Arthur Russell czy Meredith Monk), ale mimo to zmarł jako bezdomny w 1990 roku. Nie będę nawet próbował streszczać w tym krótkim blurbie historii jego życia − to jest materiał na oscarowy obraz, więc zainteresowanych odsyłam do pozycji Gay Guerrilla: Julius Eastman And His Music, z której dowiecie się, jak złożoną osobowością był ten amerykański artysta. Mogę jedynie dodać to, co zdaje się już nieraz zostało powiedziane: otóż jego historia jest równie ciekawa jak muzyka, którą komponował. I ja właśnie chciałem się skupić na tym aspekcie działalności artysty. A o słuszności tego twierdzenia niech zaświadczy kompozycja Eastmana Femenine, czyli odkopany całkiem niedawno i wydany w 2016 w fińskiej oficynie Frozen Reeds zapis występu S.E.M. Ensemble (za fortepianem sam autor utworu) z 6 listopada 1974 roku, który odbył się w The Arts Center on the Campus of the Academy of the Holy Names w Nowym Yorku.

Jak na minimalizm przystało (przy Femenine nie uciekniesz od odniesień do Reicha, Glassa czy Rileya), w przeciągu siedemdziesięciu minut na tle dzwonków, fletów i fortepianu ciągle powtarza się jeden, bardzo przyjemny, wibrafonowy motyw, ale za każdym otoczenie w jakim wybrzmiewa jest inne. A więc początkowa faza kompozycji to oczywiście adaptacja w porządku stworzonym przez Eastmana i ansambl, natomiast po kilkuminutowym oswojeniu słuchacz zatraca się zupełnie w specyficznym, wciągającym i kryształowym świecie repetycji. Z każdą minutą dźwiękowy symulakr powoli zmienia swoją postać, zwiększa się, staje się potężniejszy i silniejszy, a jednocześnie nie traci swojego rudymentarnego formatu: to jakby zatrzymanie się w czasie przy jednoczesnej ucieczce w przyszłość, bez żadnej czasowej sygnatury (tak właśnie powinno się bawić w te klocki, bo niestety, mimo szczerych chęci, podczas sesji z Elite Feline zwykle mało co nie zasypiałem). I taka hipnotyczna aura przenikających się dźwięków utrzymuje się przez całość Femenine − gdy siła natężenia spada, a sploty melodycznych linii, które w głównej mierze decydują o świetności utworu, zostają ostatecznie rozwiązane, znowu, jak na samym początku, na pierwszym planie pojawiają się dzwonki, a chwilę później na ich tle rozlegają się brawa. I choć nie było mnie wtedy w 1974 roku w Nowym Yorku, to jednak czuję się jak jeden z uczestników wydarzenia, a moment, w którym ludzie zaczynają klaskać zwiastuje pewien rodzaj oczyszczenia duszy. Przynajmniej ja za każdym razem czuję się znacznie lepiej na duchu. I o to chodzi, czyż nie? −Tomasz Skowyra

posłuchaj


Gigi Masin: Wind

Gigi Masin
Wind
[1986, The Bear On The Moon]

Wszystkie drogi prowadzą do Italii, chciałoby się rzucić. Włochy są dla mnie w pewnym sensie voltą do 2014 roku, kiedy to na łamach naszego portalu omawiałem Anima Latina − opus magnum Lucio Battistiego. Tym razem na orbicie moich zainteresowań znalazł się nie Goblin, nie Franco Battiato, nie Al Bano i Romina Power, ale Gigi Masin, któremu do szerszej świadomości udało się wbić dzięki świetnemu Clouds, popełnionemu wespół z Jonnym Nashem oraz Marco Sterkiem pod aliasem Gaussian Curve. Wind to dla mnie niebywale zręczna żonglerka znanymi tropami i wcale nie zdziwię się, jeśli ktoś odsądzi to wydawnictwo od czci i wiary, zarzucając Masinowi zrzynkę z Hassella czy innego Budda, ale nie o to w tym wszystkim "się rozchodzi". W debiucie Włocha najbardziej elektryzuje mnie doskonała równowaga pomiędzy newage'ową hauntologią a jazzowym wyrafinowaniem, ale zmysł estetyczny i precyzyjna narracyjność nie są tutaj również bez znaczenia. Album Masina można porównać z ubiegłorocznym kompaktem Huerco S., ale i z wizytą w ambientowej cukierni, po której nie masz wrażenia przesytu, bo wszystko smakowało wybornie dzięki znakomicie wyważonym ingredientom. 48 minut szalenie wciągającej, hipnotycznej jazdy, gdzie cosmic, jazz, ale również smooth są tak samo ważne. Całkowicie zasłużone 200 tysięcy odsłon na YouTubie, więc jak na standardy Nut Dźwięków raczej mainstream. –Jacek Marczuk

posłuchaj


Monks: Black Monk Time

Monks
Black Monk Time
[1966, Polydor]

Wewnętrzna frustracja narastała w szarym i nudnym jak sam chuj betonowym Berlinie roku 1966. Grupa stacjonujących Jankeskich trepów nerwowo przeszukiwała eter, w poszukiwaniu czegokolwiek, co nie wchodziłoby w skład eksplorującej dobrodziejstwa miłości Brytyjskiej Inwazji, mając na uwadze zostawione za oceanem żony dymające się z sąsiadami i pchającą się w punkt kulminacyjny wojnę w Wietnamie. Nie zapominajmy o stacjonującym za glinianą miedzą ruskim zagonie pancernym, groźbą nuklearnego holokaustu, i byciem z dala od epicentrum anglosaskiego muzycznego świata – kultowe FUGAZI w praktyce. Taki wygląd ich, ale tylko w przypadku, gdy przesadzimy z zakłamaną romantyzacją, dla ludzi lubujących się w nad wyraz odrealnionej i wyidealizowanej rzeczywistości (narkotyki, szaleństwo, geniusz itd.). To, co powyższe goście mieli w głębokim odbycie, a za tą rzekomą frustracją kryły się lata nieograniczonych eksperymentów z wyrugowaniem kłopotliwej melodii. Silne oddziaływanie ruchów dadaistycznych (zgolone na wzór średniowiecznych mnichów głowy) zachęciło ich do próby dokonania absolutnej dialektycznej kontry względem zbanalizowanego rock and rolla, tworząc na jego łamach protopunkową awangardę antycypującą przyszłość o jakieś 10 lat. Kakofonia, chaos, mrok, ironia, wybitny krążek oraz całkowita muzyczna anomalia oderwana od jakichkolwiek muzycznych punktów stycznych. Jeden strzał, jedna płyta, która pojawia się znikąd i znika od razu bez śladu, nie inspirując się niczym, niebędąca inspiracją dla nikogo.

Tak na zakończenie – esencjonalny szczyt tego, czym Monks właściwie są, osiąga się w prostym kawałku "I Hate You", gdzie wypluwane jak mantra "I Hate You", w kulminacyjnym momencie napięcia mającym pełnić funkcję długo oczekiwanej odpowiedzi, kończy się prostym "I Hate You/Because I Hate You" wykrzyczanym przez jeden z najlepszych frenetycznych wokali swojej epoki. Odpalcie totalitarny "Complication", kukułkowy "Cuckoo" (COOO?), chorą introdukcję "Monk Time" czy piekielne "Shut Up!" – nie da się tej ich plugawej, szaleńczej i eksperymentalnej fantazji nie pokochać – "It’s Monk Time!". –Michał Kołaczyk

posłuchaj


Taeko Ohnuki: Sunshower

Taeko Ohnuki
Sunshower
[1977, Panam]

Na fali wymierającego powoli vaporwave'u, na wierzch wypłynęło sporo zapomnianych japońskich albumów z lat 70. i 80. Pośrednio (bo na popularności zyskały chyba głównie postaci takie jak Yamashita, Matushita czy Satoh, którym jara się choćby nasz dobry znajomy Skylar Spence) jedną z beneficjentek revivalu city-popu została Taeko Ohnuki. Przy okazji zeszłorocznych Nut Dźwięków red. Skowyra, przypomniał, że Ohnuki była współautorką kilku piosenek na płycie macierzystego bandu Yamashity, Sugar Babe. Taeko jednak, równie owocnie realizowała się w karierze solowej. Po debiutanckim albumie z 1976 zaprezentowała Japonii i światu modelowy city pop – odpowiednio łączący gatunki dobrze znane zachodniemu słuchaczowi takie jak soul czy jazz z idiomem japońskiego popu , prezentując tym samym odrębną (choć na pierwszy rzut oka mocno podobną do ówczesnego zachodniego mainstreamu) filozofię muzyczną.

Nie byłoby wielką przesadą stwierdzenie, że Sunshower (rok wydania 1977) właściwie momentami wyprzedza epokę, antycypuje ejtisowy city-pop. Poza tym ogniskuje w sobie wszystko to, co w tym genre charakterystyczne oraz unikalne i co najbardziej pociągające – prezentuje niesamowicie "dojrzały" miks przebojowości z wyrafinowaniem kompozycyjnym. Choć większość etykietek wskazuje na elementy funkowe czy soulowe, to nie ma wątpliwości, że siłą rzeczy obcujemy z czymś bardziej niepowtarzalnym. Słuchając Sunshower można odnieść wrażenie, jakby wyrafinowane harmonie, te wszystkie jazzujące, "bogate" akordy wypełniające nieszablonowe kompozycje, były zupełnie naturalne w tamtejszym popie i zrozumiałe dla szerokich mas. Może japoński city-pop w prostej linii przeszedł z orkiestrowych kompozycji Great American Songbook (intro utwóru nr 10) w erę równie mocno "symfonizującego" funku i soulu, umniejszając rolę bluesa i rock and rolla? Oczywiście to wyidealizowana geneza, ale bardzo kusząca, kolejny z serii alternatywnych scenariuszów historii muzyki. "Nie ma się co oszukiwać" – Ohnuki i jej współpracownicy mieli ewidentnie background akademicki. Do tego większość tracków w wersji instrumentalnej mogłoby stanowić podstawę płyt jazzmanów takich jak Hubbard czy Hancock, którzy w latach 70. na swoich albumach pokochali pop i funk.

Pierwiastek oryginalności Sunshower, jest najbardziej widoczny (przynajmniej przy pierwszym odsłuchu) w specyficznie prowadzonych liniach wokalu – podejście Taeko do układania hooków, "przeciągania" frazy (co zapewne wymusza także specyfika języka japońskiego), jest nieco inne (niuanse wokalu w utworze 5, "coś tu nie gra"). Do tego smaczki takie jak elementy boogie funku (krótka solówka klawiszy w tracku 4), które przez swój mocno synthowy (wręcz futurystyczny?) charakter na dobre zagoszczą dopiero na albumach z lat 80. To właśnie te nominalnie synth-popowe elementy ("Law Of Nature" – fusionowa solówka w środku utworu = woodstockowa psychodelia w latach 80.) świadczą już nawet nie tyle o "trzymaniu ręki na pulsie", co o niepozornym wizjonerstwie Taeko i wyróżniają Sunshower na tle innych produkcji lat 70. Do tego dostajemy takie smaczki jak np. "Sargasso Sea", rodem z musique concrete/proto-elektroniki czy fortepianowo-sytnhowe labirynty w indeksie 10, których autorem jest pewien Pan, o którym wspomnę pod koniec.

W tym samym roku wyszedł jeszcze równie udany Spacy Tatsuro Yamashity, ale moim zdaniem, to Sunshower jako pierwszy, nieśmiało wprowadza japoński pop w lata 80. (debiut YMO to rok 1978). Poza tymi wszystkimi formalnymi rozważaniami trzeba przyznać, że Ohnuki stworzyła po prostu kawał świetnego, relaksującego popu – przebojowego i wysmakowanego zarazem, "coś dla ducha, coś dla ciała". Highlightem jest dla mnie utwór numer 4 – tytuł przetłumaczyłem za pomocą translatora jako "Dūhuì", czyli "Miasto" (?). Tak czy siak, gdybym miał wybierać spośród najczęściej słuchanych w 2016 roku kawałków, jest to mój osobisty singiel roku.

A teraz zapowiadany fun fact: Taeko na klawiszach (a czasem też aranżacyjnie) wspomaga nie kto inny jak "świecki święty" japońskiej muzyki, Ryuchi Sakamoto – można by powiedzieć, tamtejszy odpowiednik Kurosawy w muzyce, hehe. "Gorąco zachęcam", bo wśród całej masy świetnych popowych produkcji z Japonii lat 70. i 80. nie znajdziecie wiele lepszych. –Jakub Bugdol

posłuchaj


ARTYSTA: PŁYTA

Ramleh
Hole In The Heart
[1987, Broken Flag]

To prawdopodobnie ostatni moment w polskim Internecie, ażeby zaznajomić się z legendarnym Ramleh. Dosłownie na chwilę przed tym, kiedy pierwsi elitaryści zaczną krzyczeć (o ile już nie wszczęli tego procederu), że "znali Ramleh jeszcze zanim zaczął być tiszertem". Dziś brytyjski zespół ma dwa oblicza – z jednej strony grają jako generyczne noise rockowe trio, a z drugiej tłuką poupychanych w ponurych i ciasnych klubach swoim (prezentowanym w duecie) power electronics, ale to właśnie ta druga odsłona zapisała ich na kartach historii muzyki awangardowej. Gary Mundy, spiritus movens zespołu, wycisnął z tego projektu wszystko to, czemu ideologiczny background zafundował William Bennett ze znanego wszystkim, pionierskiego w obszarze wyspiarskiej elektroniki i hałasu, Whitehouse. Nagrane w 1987 roku Hole In The Heart udanie pogodziło wściekłość "surowych" analogowych syntezatorów z przepastną pasażowością złowrogich i niepokojących drone'ów, konstytuując niekwestionowany insajderski undergroundowy klasyk, który dla wszystkich fatalnych romantyków byłby najpewniej płytą życia, gdyby tylko mieli okazję dotrzeć do jakiejś sensownej kopii. Dodam jeszcze, iż oprócz regularnego wydawnictwa z 1987 warto zwrócić uwagę na wzbogaconą o kilka dodatkowych numerów reedycję sprzed ośmiu lat. "Product Of Fear" to moje/wasze "Penny Lane", poptymiści. –Witold Tyczka

posłuchaj


Timeghoul: 1992-1994 Discography

Timeghoul
1992-1994 Discography
[1992/1994 / 2012, Dark Descent]

1992-1994 Discography to w zasadzie ledwie dwie EP-ki nagrane przez ten zespół i o ile wcześniejsze Tumultuous Travelings reprezentowane przez pierwsze cztery kawałki, pomimo niepodważalnej jakości, być może nie spodobałoby mi się na tyle, bym pisał o nich tutaj to prawdziwa zabawa zaczyna się z dwoma ostatnimi indeksami, które oryginalnie składały się na Panaramic Twilight. Rozwijając pomysły z poprzednika (wielowątkowa struktura utworów, różne wokalizy, starannie kreowana dziwaczna atmosfera) Timeghoul pokazało jak stworzyć fantastyczny, ciekawy death metal, który powinien podejść nie tylko miłośnikom gatunku, bo sam się do nich nie zaliczam. Od wkręcającego się w głowę, z występującym pod koniec Kanye Westem "Boiling In The Hourglass" do następnego (i ostatniego) galaktycznego epika zostałem całkowicie kupiony. I sam nie wiem, na ile to tylko moje dziwne skojarzenia, ale niektóre momenty "The Siege" czy nawet "Occurence On Mimas" z lekka antycypują Blackstar. Dziwna sprawa. –Antoni Barszczak

posłuchaj


Toms: Toms

Toms
The Toms
[1979, Black Sheep]

Dywagowaliśmy ostatnio z autorem fanpage'a Ambrocore – jak na weteranów "środowiska" przystało – o tym że "kiedyś było lepiej". Nie no, żartuję, po prostu dopadła nas refleksja, że brakuje dziś nowych piosenek w duchu "beatlesowskim" czy też wyhodowanych po tej linii ewolucyjnej w dziejach piosenki. Przy czym zaznaczę, że dla mnie "jako dla pożeracza muzyki" (kto zgadnie skąd to?) dyskusja ta ma raczej charakter akademicki, bo nie potrzebuję akurat tego typu bieżącego grania. Po pierwsze tyle się dzieje w innych sektorach, że i tak trudno nadążyć; a po drugie jak już mam ochotę, to mogę sięgnąć po coś z archiwaliów. Weźmy na przykład ten krążek – trafia w zapotrzebowanie w 100%. I w dodatku zaskakuje. Bo nikogo nie urażając, styl zwany power popem postrzegam bardziej w kategoriach singlowych. Poza dosłownie kilkoma (palce jednej ręki?) żelaznymi klasykami albumowymi zawsze miałem wrażenie paru hitów uzupełnionych sympatycznymi wypełniaczami. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy zupełnie przypadkowo, bez żadnego researchu, natrafiłem na płytę, o której zaryzykowałbym, że jest najbardziej spektakularnym pełnometrażowym materiałem, jaki wydał z siebie power pop.

Pochodzący z New Jersey człowiek-orkiestra Tom Marolda (troszkę "Johnny Tomala") wychował się w miłości do wczesnych Beatlesów i kiedy był gotów wyjść do świata z debiutem, upozorował nazwę zespołu tak, żeby odwrócić uwagę od creditsów. Tymczasem cały ten projekt to "one man show" – Marolda w roli kompozytora, autora, instrumentalisty (obsługuje wszystkie graty włącznie z perką), wokalisty, realizatora i producenta. I może dlatego te nagrania mają niecodzienne rozłożenie akcentów jak na kanon nurtu – zamiast dynamiki żywego zespołu eksponowany jest fakt, że te utwory są wyjątkowo zaawansowane harmonicznie jak na ten genre. W świetle powyższego aż ciśnie się na usta porównanie z (też samowystarczalnym) Toddem Rundgrenem, a z młodszego pokolenia przychodzą też do głowy lokalni kontynuatorzy tradycji Wrens, a także Of Montreal czy Shins. Program podstawowy miażdży (moje highlighty – rześki opener "Let's Be Friends Again", zamyślone "It's Needless", ballada "Wasn't That Love In Your Eyes"...), ale Marolda natrzaskał tych numerów tyle, że atrakcje czają się nawet w bonusach, ujawnianych przy wielokrotnych, obszernych reedycjach. Także następnym razem kiedy będziecie chcieli zapuścić coś a la A Hard Day's Night, to sięgacie po album z gustowną czerwono-białą szachownicą i po problemie. –Borys Dejnarowicz

posłuchaj


Bobb Trimble: Iron Curtain Innocence

Bobb Trimble
Iron Curtain Innocence
[1980, Vengeance]

Urodzony w Massachusetts Bobb Trimble już prawie dekadę temu został na nowo odkryty − w 2007 w Secretly Canadian ukazały się reedycje krążków Iron Curtain Innocence oraz Harvest Of Dreams. Poza tym fanami tego freaka są Ariel Pink i Thurston Moore, więc "jest możliwe", że już gdzieś o Bobbie słyszeliście. Jeśli jednak nie, to sprawdźcie na początek nagrany wespół z The Violent Reactions debiut z 1980 roku, o którym chciałbym teraz przez chwilę opowiedzieć. A więc obdarzony naprawdę oryginalnym, brzmiącym jak kobiecy głos, wokalem Trimble (trochę kojarzy mi się również z mistrzowskim sposobem śpiewania Tima Buckleya) zasłuchiwał się w Beatlesach, Bowiem czy Cheap Trick, a gdy już zaczął nagrywać swoje rzeczy, stworzył własny muzyczny przepis na piosenkę. Połączył hipisowski flow z bajkowo-folkową wrażliwością i balladowym psych-rockiem Neila Younga, gotyckim mrokiem Cure czy nawet Bark Psychosis (a to był przecież 1980!), a do tego podkleił uroczo migające syntezatory funkcjonujące na podobnych zasadach, co w kawałkach R. Stevie Moore'a. No i oczywiście wkręcił w to wszystko ten przedziwny, robiący za dodatkowy instrument głos. Tyle jeśli chodzi o to, co jest "na papierze" − sprawdźmy, jak to naprawdę brzmi. Wchodzimy do ciemnego lasu, gdzie słychać dziwny szelest, niepokojący szept i w którym aż roi się od cieni bez żadnej postaci. Takie rzeczy czają się za tytułową żelazną kurtyną niewinności. "Glass Menagerie Fantasies" brzmi jak nawiedzona przepowiednia szalonego profety opowiadana za pomocą gitarowego arpeggia i elektronicznych efektów, "When The Raven Calls" z żarliwym, tęsknym refrenem-prośbą przywołującym folkujące momenty Fleetwood Mac, piękny przećpany song "Your Little Pawn" z "kaczuszkowym" synthem i beztroską aurą Hunky Dory oraz antycypacją pinkowego "gadania", lennonowska jeśli chodzi o koloryt, delikatna jak podmuch zefiru pieśń "One Mile From Heaven" − takie dobroci znalazły się w koszyku utkanym przez barda Bobba. Więcej tu gitary niż karabinu, więc śmiało można uchylić kurtynę i przejść na drugą stronę oraz sięgnąć po całość. −Tomasz Skowyra

posłuchaj


Fredrik Ullen: Ligeti: Complete Piano Music

Fredrik Ullen
Ligeti: Complete Piano Music
[2006, BIS]

Oprócz dobrze znanych fanom Kubricka, "Atmospheres" i "Lux Aeterna" (orkiestrowe kompozycje rozwijające idee mikropolifonii) Ligeti był również autorem wielu solowych utworów na fortepian. Większość z nich, to świadectwo ewolucji, którą przeszedł, zaczynając głównie od potężnych, pozornie statycznych, orkiestrowych "proto-ambientów" by w latach 70. i 80. powrócić do bardziej wyrazistej melodyki, którą zresztą postanowił zinterpretować na swój własny, awangardowy sposób, czyli poprzez autorską dekonstrukcję. Ligeti wynalazł "dla siebie" na nowo formę fortepianowej kompozycji, połączył wiele wątków z poprzedniego okresu twórczości, jednocześnie wiele razy stawiając na harmonię i melodykę, która mi osobiście (luźne skojarzenie), przypomina naturalną kontynuację dorobku zapoczątkowanego przez Debussy'ego, Ravela, a potem Messiaena – zwłaszcza w sferze "figuratywności" motywów oraz koloryzmu, tyle, że Węgier doprowadził tę formułę do ekstremum.

Rzadko ostatnio zdarza mi się przeżywać jakieś ogromne, formatywne emocje związane z muzyką, nie mówiąc już o MISTYCZNYCH doświadczeniach poznawania wielkich płyt z czasów głębokiego gimnazjum. W jeden z gorących, lipcowych dni, kiedy powinienem zapuścić sobie jakieś solidne nu-disco, podczas kolejnej podróży pociągiem z Ligetim na słuchawkach, odpaliłem po raz pierwszy Complete Piano Music. Nie będę tutaj opisywał wszystkich smaczków jakich można doświadczyć w każdym utworze (no dooobra, może wspomnę tylko, że "White On White" jest jak Beethoven na kwasie), skupię się na jednym osobistym doświadczeniu, "wycinku z odsłuchu", który najbardziej zapadł mi w pamięć.

Po kilku pierwszych etiudach wjechało "Arc-en-ciel", "no i doznałem", "chleb, wypieki, ciasto", katharsis. Przeżyłem też zaskoczenie, bo "Arc-en-ciel" równie dobrze mógłbym określić jako kompozycję jazzową przypominającą momentami eksperymenty Monka. To właściwie idealna synteza XX-wiecznej poważki z jazzem, wspaniała równowaga między awangardowością a "rozrywkową" przystępnością. "Arc-en-ciel" łączy i jednocześnie przekracza dwa światy, które można wygrzebać z zawirowań harmonii. "Czy to hip-hopy czy to już rapy?".

Moje przypuszczenia co do jazzowego rodowodu okazały się trafione W PUNKT. Otóż tę niepozorną kompozycję zainspirowało "Young And Foolish" Billa Evansa (a właściwie jego interpretacja tego utworu, bo skomponował go niejaki Arnold Hague, a Evans, jak to Evans – wzbogacił oryginał). Ligeti podobno bardzo cenił Amerykanina, zresztą jak widać, miał otwartą głowę na inne gatunki, co nie jest chyba tak częste w muzyce, która – co oczywiste – przynależy bardziej do sfery akademickiej. Wieczny props.

"Arc-en-ciel" to dla mnie równie dobrze: modelowa kontynuacja dzieła zapoczątkowanego przez Gershwina, a wcześniej Debussy'ego i Ravela ("Piano Concerto In G Major") jak też historia alternatywna jazzu zmaterializowana w nieco ponad 3 minutach. Ale oprócz pobudzania wyobraźni, te tezy mogą nie mieć zupełnie żadnych walorów i nie ma to większego znaczenia, bo jakość utworów zebranych na Complete Piano Music jest niezależna od wszelkich kontekstów, może poza tym najważniejszym – stałym miejscem w kanonie XX-wiecznej muzyki. Ok, kończę te zachwyty, a na temat całej, przebogatej reszty tego zbioru "szkoda strzępić ryja" – "niech muzyka przemówi sama", bo obroni się bez problemu. Ja tylko naświetliłem drobny wycinek wielkości dzieł Ligetiego. –Jakub Bugdol

posłuchaj


Igor Wakhevitch: Nagual (Les Ailes De La Perception)

Igor Wakhevitch
Nagual (Les Ailes De La Perception)
[1977, EMI]

Igor Wakhevitch to zdecydowanie czołowa postać w panteonie muzyki elektronicznej. Francusko-rosyjski artysta kilka dekad temu dał się poznać jako autor zarówno dzieł genialnych (chociażby szalona wariacja na temat krautrocka znana jako Docteur Faust), jak i po prostu obłąkanych (groteskowa pseudoopera Etre Dieu, będąca efektem kooperacji z samym Salvadorem Dali). Zapoznając się z jego skromnym dorobkiem, można odnieść wrażenie, że te kilka albumów ma w sobie więcej niuansów i niejednoznaczności niż gigantyczne dyskografie innych bogów syntezatora (zwłaszcza tych z imionami zaczynającymi się na literę "M").

Mimo że właściwie wszystkie dźwiękowe kreacje Wakhevitcha można uznać za warte uwagi, to trzeba przyznać, iż właśnie Nagual najdobitniej pokazuje kunszt tego mistrza awangardy. Muzyk wykorzystał koncept zapożyczony z indiańskiej mitologii i w efektowny sposób ukazał konflikt pomiędzy Matką Ziemią, a pożerającą ją technologią. Tytuł odnoszący się do nazwy szamańskiego plemienia, funkcjonuje więc jako idealistyczny symbol tradycji. Korzenie naszej cywilizacji są wyrażane poprzez wpływy muzyki etnicznej, materializujące się w mistycyzmie orientalnych bębnów oraz chóralnych śpiewów. Ten sentyment do estetyki new age ukazuje tęsknotę kompozytora za prostolinijnością praw natury.

Wspomniany spirytualizm na szczęście wykracza poza banalne duchowe wojaże uskuteczniane przez większość hippisowskich apostołów progresywnej elektroniki. W przeciwieństwie do nich, Wakhevitch woli zadawać pytania niż narzucać odbiorcom jasną odpowiedź. Dlatego też oprócz bycia entuzjastą transcendentalizmu, twórca Nagual wciela się równocześnie w rolę przeciwnika tego typu idei. Odgrywa więc specyficzny performance, miotając się pomiędzy mentalnością starego Indianina, a światopoglądem krzepkiego konkwistadora. Filozoficzna schizofrenia ujawnia się w mechanicznie przetworzonych fragmentach wokali oraz poszarpanych skrawkach digitalnych symfonii. Warto więc wsłuchać się w kanciasty retrofuturyzm oddający osobliwość cywilizacyjnego postępu i jeszcze raz przestudiować żeglarskie wyczyny autora Kevina Samego w Domu. –Łukasz Krajnik

posłuchaj


Tatsuro Yamashita: For You

Tatsuro Yamashita
For You
[1982, Air]

"Jak na lotni zawieszony, płynę hen w dalekie strony", gdzie gra Tatsuro Yamashita – Bóg japońskiej estrady, któremu redaktor Skowyra, ekspert od muzycznej eksploracji kraju kwitnącej wiśni poświęcił obszerny tekst w zeszłorocznej edycji nut i dźwięków. Często w życiu zdarzały mi się sytuacje, że po raz pierwszy ścierałem się z albumem wcześniej nieznanego wykonawcy i ten z miejsca przewracał moje dotychczasowe życie, ślina leciała po brodzie, a na palcach pojawiały się odciski od ripitowania utworów. Każdy tak miał. To były wydawnictwa kompletne, przełomowe, kanoniczne, ale z niewyjaśnionych przyczyn nie skłaniały mnie do sprawdzenia reszty dorobku artysty. Na przykład długo nie wychodziłem poza Entertainment! Gang Of Four, a przecież warto, nie popełniajcie tego samego błędu co ja. Poza tym uważam, że jedna rekomendacja płyty Tatsuro na rok to wciąż zdecydowanie za mało, ale lepszy rydz niż nic (ostatnio po obejrzeniu programu śniadaniowego w telewizji dowiedziałem się, że w tym haśle wcale nie chodzi o grzyba, tylko roślinę oleistą. Nieźle).

Płyta For You to odpowiednik Statuy Wolności, która przypłynęła do Tokio w postaci płyt inspirujących Yamashitę, z tą różnicą, że do dziś brak na niej patyny. W zeszłym roku mogliście przeczytać, że ten człowiek jest lokalnym Rundgrenem, Wonderem, Whitem, Fagenem, czy nawet Wilsonem i pokażcie mi cwaniaka, który powie, że porównania są bezpodstawne. Z drugiej strony kiedy myślę o tych piosenkach, częściej przeciwstawiam dziełom naszych songwriterów (którzy zapewne też chcieli być jak Rundgren, Wonder, White, Fagen, czy nawet Wilson). "Sparkle" otwierające całość to przecież idealny materiał dla Krystyny Prońko, dodatkowa pozycja na 1980, z którego "Specjalne Okazje" były zresztą coverowane przez Japończyków, więc czemu nie pozwolić na małą międzynarodową wymianę? Gdyby Zaucha siedział z Tatsuro w szkolnej ławce, zapewne jeden i drugi dostałby piątkę od profesora Steviego Wondera – pierwszy za "Jak Na Lotni", drugi za "Music Book". Spokojniejsza chwila pozwalająca na rozpłynięcie się w delikatnych akordach fortepianu to "Futari" – jeden z piękniejszych momentów na płycie, iście Joelowski kawałek w duchu The Stranger. Szczytem jest dla mnie spotkanie na wysokości 3:30, kiedy zarówno chór jak i perkusista przez dziesięć sekund chce nas przygotować do ekwilibrystycznego solo na saxie, ale nic takiego się nie dzieje, bo Tatsu subtelnie wraca do zwrotki, której tekstu niestety nie rozumiem, ale to jeden z momentów, gdzie nie ma barier językowych i wydaje ci się, że wiesz, co siedzi w jego wrażliwym umyśle. "Topiłem smutki w butelce wódki, a obok Japończyk do lustra pił".

Kiedy wygramolimy się z pościeli należy szybko spojrzeć na zegarek, bo prawie spóźniliśmy się na odprawę przed tropikalnym rejsem statkiem wycieczkowym, którą serwuje nam "Loveland, Island". W programie znajdziemy głównie opalanie się na pokładzie z drinkiem w dłoni. "Uśmiech Stewardessy" to również podobny utwór z gatunku egzotycznych podróży i powrotów z turnusu, ale niestety całościowo Dusze Kobiet Wodeckiego nie są tak wypolerowane jak For You. Momentem zasługującym na osobny pomnik jest najmocniejszy punkt albumu – "Love Talkin' (Honey It's You)". Kiedy w Polsce na weselu, osiemnastce, sylwestrze, czy nawet na najzwyklejszej domówce zagrasz ponadczasowy hit pokroju "Bananowego Songu", "Chłopaki Nie Płaczą", czy "Słodkiego Miłego Życia" istnieje niemal stuprocentowa szansa, że ludzie to załapią, parkiet zapłonie i wszyscy będą się dobrze bawić, ponieważ mają te kawałki we krwi, tak jak orzełka w koronie i myśl o karpiu na wigilii. Japońskim odpowiednikiem musi być właśnie "Love Talkin", bo przecież nie piszę tu o jakimś świrze dla muzycznych nerdów, tylko facecie, którego płyty od 1980 roku prawie zawsze zajmowały pierwsze miejsca na ich chartsach, a ten pojedynczy utwór znajduję w niemal każdej składance z klasycznym japońskim popem. Prosty, jednostajny beat jest gospodarzem spotkania gitarowych motywów, zaczerpniętych od funkowych wymiataczy z Nilem Rodgersem na czele. Wszystkie instrumenty prowadzą ze sobą zaciekły dialog, od klawiszowych akordów, po spontaniczne wtrącenia dzwonków. Mimo wszystko czysto instrumentalnie ta piosenka nie miałaby aż takiej racji bytu, gdyby nie Tatsuro i chórki, które przekładają nam tę konwersację na język ludzki. Swoją drogą zgrabnie łączy tu angielski z japońskim, a przecież nie każdy utwór to "Olek" Beaty Kozidrak – posługiwanie się kilkoma językami w jednym indeksie często kończy się blamażem. W alternatywnej rzeczywistości, takim hitem w Polsce mógłby zostać "Daleki Świat" Wraku, ale niestety jest inaczej. Jedynym momentem, który odstaje od reszty na For You jest dla mnie "Hey Reporter!", czyli zjawisko kiedy rasowy poptymista chce być przez chwilę choć trochę rockerski. Nie jest szczególnie zły, ale po prostu obawiam się, że gdybym kompletnie na sucho, bez znajomości Yamashity, usłyszał akurat ten track, pewnie szybko bym o nim zapomniał i nie trafił na resztę. Kolejną pozycją kroczącą tropem The Stranger Joela jest ta ostatnia, czyli "Your Eyes" – czuła ballada z fenomenalnym saksofonem, jeden z setek utworów w trakcie którego mimowolnie zaczynasz myśleć o tej jednej, konkretnej dziewczynie, przez którą trudno zasnąć.

For You zasłużenie do dziś jest klasykiem Japońskiej fonografii, tak jak dopiero od kilku lat w Polsce tym mianem cieszy się chociażby znakomity debiut Wodeckiego. Z mojej strony ta recenzja jest ciągłym nawiązywaniem do nadwiślańskich wykonawców, tak jakby do nas należały te wszystkie patenty, ale po prostu nie mogę oprzeć się wyobrażeniu, że gdyby Yamashita przyjechał w latach 80. do Opola, ludzie by oszaleli na jego punkcie. –Artur Kasprzycki

posłuchaj

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)