SPECJALNE - Rubryka

Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)

28 grudnia 2022

Jacek Marczuk:

Wiele osób stawia tezę, iż muzycznie ten rok był co najmniej tak dobry, jak zakończony przed tygodniem Mundial. Mam wrażenie, że to klasyczny przykład dorabiania "drugiego dna" i szukania arcydzieł tam, gdzie ich nie ma. "Na bezrybiu i rak ryba" chciałoby się westchnąć. Ile albumów, które ukazały się w mijającym roku, jak również mundialowych spotkań, będziemy pamiętać za 5,10, 20 lat i nazywać je klasykami? Zakładam, że "pięć, moooooooże sześć" parafrazując słynną wypowiedź Edwarda Dwurnika. To nie jest jednak miejsce na snucie tego rodzaju karkołomnych tez i bicie się na argumenty, bo przecież rozchodzi się o wytypowanie piętnastki albumów, które były moim ekstraktem ostatnich dwunastu miesięcy i, nazywając rzeczy po imieniu, zrobiły przysłowiową "robotę" na przestrzeni kończącego się roku. No to lecimy.

Axel Boman: Luz / Quest For Fire
Axel Boman ma luz. Wczesną wiosną w zasadzie o nic nie prosiłem, a on z miejsca zafundował mi niebywale taneczny oraz grywalny soundtrack do wieczornych, miejskich eskapad w pogodne dni. Laidbackowe "Acid Distortion" i "Bhuka" kojarzą mi się z nagraniami Johna Talabota oraz DJ-a Koze, balearyczny dryf w stylu Pionala na "Nowhere Good" ma wszelkie papiery na to, aby zawładnąć niejednym parkietem, natomiast singlowa "Atra" oraz electro popowy banger "Hold On" chodziły i prawdopodobnie będą chodzić za mną przez dłuższy czas. Z kolei o Quest Of Fire mogę powiedzieć tyle, że podoba mi się mniej niż Luz, ale jestem przekonany, że za klubowy, elastyczny groove, zawarty na otwierającym płytę "Sottopassagio" dałby się pokroić niejeden Daphni. To co, komu drinka grudniową porą?

Bad Bunny: Un Verano Sin Ti
Prezes honorowy twierdzi, że to jego White Album i ma w tym trochę racji, zwłaszcza biorąc pod uwagę długość czwartego krążka Portorykańczyka. Z kolei dla mnie to longplay szyty na miarę Take Care Drake'a i jednocześnie najbardziej eklektyczny, najambitniejszy oraz zdecydowanie najbardziej grywalny materiał zaserwowany do tej pory przez Bad Bunny'ego. Sporo tutaj bangerów, czego najlepszym dowodem są tak zabójcze killery, jak "Me Porto Bonito", "Efecto" oraz "Tarot". Imponuje wieczorna, podszyta nostalgią "Andrea", imponuje indie popowa, wcale nie tak daleka od dokonań El Guincho "Neverita", imponuje melancholijne "Aguacero". Ech, za dużo tego imponowania. Po prostu odpalajcie tę płytę. Pozostaje mieć nadzieję, że latem w nadwiślańskich miejscówkach dźwięki latino w końcu należycie się zadomowią, a w Esce nie będzie już królował tylko i wyłącznie "wyrób reggaetonopodonny" Skolima. Wysoki ciężar gatunkowy i bezapelacyjnie jedna z najlepszych płyt roku.

Black Midi: Hellfire
Hellfire to bardziej Captain Beefheart, John Zorn, Mike Patton oraz Primus aniżeli Shellac, Don Caballero czy Slint. Od jakiegoś czasu epatowanie nazwą "math rock" budzi we mnie mieszane uczucia – zarówno w kwestii Bright Green Field zespołu Squid, jak również w kontekście płyt formacji Black Midi. Zresztą, co wy, Brytole, wiecie na temat math-rocka? Nie tachaliście perkusji razem z Damonem Che, nie kolegowaliście się z Davidem Pajo i raz udało wam się wypić herbatkę ze Stevem Albinim. To wciąż za mało. Co mnie zatem tak naprawdę kręci w Hellfire? Może fakt, że fascynuje mnie wzorowe poruszanie się w obrębie kilkunastu estetyk, bo mamy tu zarówno zmysłową art-rockową jazdę bez trzymanki ("Dangerous Liaisons"), wskrzeszonego Zappę ("The Race Is About to Begin"), jak również dziki i nieokiełznany jazz w duchu The Lounge Lizards ("Eat Men Eat"). Jestem ciekaw, jak te dzikusy brzmiałyby na splicie z Maciem Morettim, czego Państwu i sobie życzę.

Charlotte Adigéry / Bolis Pupul: Topical Dancer
Sprawa jest prosta. Płyta ukazała się w marcu i nie powinniśmy pisać o niej w tym ekstrakcie. Problem polega na tym, że wówczas... nikt o niej na łamach ostatniego ekstraktu nie wspomniał, a to prawdopodobnie jeden z najbardziej udanych popowych krążków tego roku. Politycznie zaangażowana Charlotte i jej partner stawiają na eklektyzm, mieszając electroclash z wysmakowanym synth popem oraz funkiem, jak również odwołują się do mistrzów: Davida Byrne'a, Bowiego czy Prince'a. Wszystko się zgadza, zwłaszcza gdy weźmiemy na warsztat energetyczną bombę w rodzaju "Blendy", podbite mocno wyeksponowaną linią basu "Ceci N'est Pas Un Cliché", jak również wieńczące dzieło, nawiązujące do LCD Soundsystem "Thank You". Brawa należą się również ekipie Soulwax, która stała za produkcją tego smakowitego krążka. Teraz odrobina prywaty: zacząłem słuchać tego kompaktu w marcu i cały czas do niego wracam. To chyba całkiem dobrze o nim świadczy?

Daniel Avery: Ultra Truth
Brytyjski producent Daniel Avery najpierw kupił mnie okładką, a potem ostatecznie dowiódł, że jego najnowsza propozycja, zatytułowana Ultra Truth, będzie towarzyszyć mi całkiem często podczas samotnych jesiennych spacerów. Wyciszona impresja "New Faith" byłaby idealnym soundtrackiem, który stanowiłby tło do obserwacji wzburzonego, groźnego Bałtyku, a to dopiero początek. Kawałek tytułowy wyciąga co najlepsze z twórczości Global Communication i Aphexa, za eterycznym "Wall Of Sleep" mogłoby stać The KLF, a "Spider" przywołuje najpiękniejsze chwile z Geogaddi Boards Of Canada. Daniel Avery jest nie tylko pojętnym uczniem, ale jednocześnie zdolnym kompozytorem, filtrującym przez własną wrażliwość i skupiającym jak w soczewce wątki IDM, minimal techno, acid house'u, ambientu i chilloutu. Niby nic nowego, bo takich płyt w swoim życiu trochę przerobiliśmy, a jednak po przesłuchaniu Ultra Truth coś w człowieku zostaje.

Hagop Tchaparian: Bolts
Na tę płytę trafiłem przypadkowo, a to za sprawą Junior Boys, którzy namówili Hagopa Tchapariana do supportowania ich podczas koncertów wiosną przyszłego roku. No więc sprawdziłem, przesłuchałem i zdecydowanie nie żałuję. Już na wstępie Hagop zaczyna rozdawać karty. Całość krążka zaczyna się od "Timelapse", który jest zawodowo wyprodukowaną folktroniką w stylu Four Teta. Jednak im dalej w las, tym bardziej eklektycznie. "GL" zahacza wręcz o dabke i uwielbianego w Polsce Omara Souleymana, "Flame" rzuca rękawicę eterycznemu deep house'owi spod znaku Leona Vynehalla, za minimalistycznym "Iceberg" mógłby stać Daphni, zaś ulokowane pomiędzy pierwotnym techno Ninos Du Brazil a…epicką bombastycznością "Played-A-Live (The Bongo Song)" Safri Duo "Right To Riot" nie ma w sobie granic. Zakładam, że bardziej wyrafinowani słuchacze doszukają się na tym albumie kilku niedoskonałości, ale w aspekcie elektronicznego eklektyzmu była to jedna z najciekawszych tegorocznych pozycji.

Kali Malone: Living Torch
Dwie kilkunastominutowe suity, a całość trwa raptem niewiele ponad 33 minuty. Ale nie dajcie się zwieść iście ascetycznej formie Living Torch, gdyż wraz z kolejnym odsłuchem będziecie odkrywać kolejne warstwy tej fascynującej płyty. Podczas słuchania krążka Kali Malone moje skojarzenia biegną ku Lizbon Keitha Fullertona Whitmana, choć szorstkiemu defetyzmowi unoszącemu się nad albumem bliżej do niektórych nagrań Tima Heckera oraz Klary Lewis. Living Torch jest zarówno unikalną podróżą w głąb awangardy spod znaku Eliane Radigue, jak również chropowatym, wyblakłym rewersem instrumentalnych partii zawartych na Virðulegu Forsetar Jóhanna Jóhannssona. Warto, a nawet trzeba tego spróbować.

Marina Herlop: Pripyat
Chciałbym, żeby Fossora, czyli najnowsza płyta Björk, brzmiała na kształt Pripyat Mariny Herlop. Trzecia płyta katalońskiej kompozytorki na pozór może stanowić błyskotliwą ripostę na akrobatyczne wokalizy Lyry Pramuk, ale dzieje się tu o wiele więcej, choć całość trwa nieco krócej niż pół godziny. Weźmy na przykład pierwszy na trackliście "Abans Abans", który ma w sobie zarówno duchową mantrę spod znaku Popol Vuh, jak również zdigitalizowaną zabawę kruchymi wokalizami w duchu Platform Holly Herndon. A to dopiero początek. Herlop jest niezrównana w solexowej, niezwykle elastycznej egzekucji własnych możliwości wokalnych na "Shaolin Mantis", znakomicie nawiązuje do wspomnianej już Islandki na "Lyssof", natomiast na "Kaddish" objawia swoje fascynacje muzyką chóralną. Posłużę się wytartym frazesem: pozycja nie tylko dla fanów eksperymentalnej elektroniki i nowinek spod znaku wytwórni PAN.

Palm: Nicks And Grazes
O tych koleżkach pisaliśmy za to niejednokrotnie. Redaktor Chełmecki chwalił zarówno świetną EP-kę Shadow Expert, jak również zjawiskowy album Rock Island, który to do tej pory miałbym w czołówce najlepszych kompaktów 2018 roku. A tym razem jak się sprawy mają? No cóż, znowu wysoka forma. Nie mam nic do najnowszego albumu Animal Collective zatytułowanego Time Skiffs, jednak wariacja Palm na temat twórczości AnCo w pierwszym numerze najnowszej płyty daje mi jasno do zrozumienia, że uczeń, choćby na tę jedną chwilę, przerósł mistrza. Uwielbiam w zespole z Filadelfii to, że potrafi łączyć matematyczne, gęste struktury rytmiczne z popowym oraz neopsychodelicznym songrwiritingiem, nadając swojej twórczości unikalny wymiar w relacji do wszystkich znanych mi ambitnych zespołów gitarowych. Jestem przekonany, że Nilüfer Yanya oraz The Smile pogratulowaliby Palm takiego numeru, jak "Feathers", za "On The Sly" mogliby stać nieodżałowani luminarze z We Versus The Shark, natomiast skupiające jak w soczewce wątki twórczości Deerhoof oraz Smart Went Crazy "Mirror Mirror" to w ogóle jakaś rytmiczna masakra. Oczywiście, jest to album wybitnie pode mnie i nic na to nie poradzę, ale w dobie gitarowego kryzysu, który ciągnie się od wielu już lat, najnowsza propozycja Palm jest właściwie nie do przecenienia.

Sam Gendel: Superstore
To jest dopiero ancymon. Na samym wstępie muszę napomknąć, że imponuje mi produktywność i pracowitość Gendela, którego z całym przekonaniem możemy nazwać jednym z naczelnych luminiarzy post-jazzu. Ten amerykański gitarzysta oraz saksofonista uraczył nas w tym roku aż czterema płytami – albumem w wersji live Cicada Lite: Live In Texas, trudną w odbiorze kooperacją z Antonią CytrynowiczLittle By Little oraz bardzo udanym blueblue. Najbardziej przypadło mi jednak do gustu czwarte wydawnictwo Gendela – Superstore, stanowiące follow-up do ubiegłorocznego, znakomitego Fresh Bread. I znów mamy rwaną narrację, znów iście Coltrane'owskie miniatury zawarte na "Sx Mrnng", fusion Herbiego posunięte do ekstremum na "Gu Shi" czy halucynogenne "Two-Tone". Gendel czepie nie tylko z jazzu i psychodelii, ale również z Jona Hassella, awangardy Subotnicka, eksperymentów The Books i Tortoise, brzmień afrykańskich i kubańskich, a także gitarowego prymityzmu spod znaku Johna Faheya, kreując swój unikalny, na maksa wciągający dźwiękowy krajobraz. To już poważny gracz na tej scenie, proszę mi wierzyć.

Special Interest: Endure
No i to jest grower z prawdziwego zdarzenia. Na początku trochę zlałem tę płytę, a sam ansambl bezczelnie i ordynarnie nazwałem epigonami Death From Above 1979 oraz Savages. Jakże się myliłem, bowiem Special Interest na swoim debiucie piszą własną, odrębną historię. Synth pop zmieszany z industrialem? Chropowaty post-punk, no wave i wykalkulowany funk? Spadkobiercy zarówno ESG, Liquid Liquid, jak i Bowiego, T.Rex oraz gotyckich tuzów. Proszę bardzo. Rozpoczynające album "Cherry Blue Intention" jest brutalną wariacją na temat nieodżałowanych The Go Team!, ale dalej jest równie dobrze. Przedzierając się przez dzikie szaleństwo "Herman's House" oraz bezkompromisowość "Foul" natrafiamy na dobrze wam znany "Midnight Legend" – dla wielu jeden z singli roku, emanujący zarówno nieskrępowaną przebojowością, jak i punkowym nerwem. A dobrych numerów jest cała masa. Na przykład przywodzące Jamesa Chance'a And The Contortions "Impulse Control" czy wręcz gotyckie "LA Blues". Na Endure od szalonego eklektyzmu aż buzuje, a ja będę potrzebował jeszcze trochę czasu, żeby to wszystko przetrawić.

Sudan Archives: Natural Brown Prom Queen
Czas na jedną z najmocniejszych tegorocznych pozycji w tzw. kategorii "open". Przyznam się szczerze, że kompletnie zlałem debiutancki album Sudan Archives i nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Czasem jednak wysokie oceny od krytyków do czegoś się przydają i mogłem całkowicie oddać się drugiemu albumowi Brittney Jenise Parks, jak również nadrobić jej debiut. Czy to wciąż r&b, a może już wysmakowany art pop, chciałoby się zapytać? Podobnie rzecz dotyczyła niegdyś Keleli, ale Sudan przekonuje mnie na ten moment o wiele bardziej swoim eklektyzmem, mnogością tropów, nieoczywistością i nieszablonowością. Takie też jest Natural Brown Prom Queen – kompletnie nieoczywiste, nieszablonowe, a chwilami wręcz porąbane. Rozbuchany funk miesza się z wypolerowanym synth popem, wykalkulowany house z zapętloną partią skrzypiec, wyrafinowane r&b w duchu wczesnego D'Angelo i Maxwella ze zdekonstruowanym, pomiętym popem, o którym marzyłaby Nicki Minaj, a nad tym wszystkim góruje fusion w duchu Esperanzy Spalding. Przekonywałem się do tego albumu bardzo długo, ale za po każdym odsłuchu chcę więcej. Pewnie jeszcze trochę minie trochę czasu, zanim ułożę sobie w głowie, o co tak naprawdę Brittney chodzi…

Two Shell: Icons
Jedni widzą w nich spadkobierców niejakich Blondes (red. Skowyra), a inni próbują przeforsować tezę, że stoi za nimi coś więcej (moja skromna osoba). Londyński duet od lat podnosił swoją rangę na post-dubstepowej scenie, racząc nas rozmaitymi singlami i EP-kami, ale maksymalizacja treści oraz spotęgowanie kompozycyjnej grywalności nastąpiło dopiero na tegorocznym Icons. Zderzenie UK bassowej energii oraz eksperymentalnych zajawek w stylu Holly Herndon znajduje swoje ujście na otwierającym "Ghosts", lecz jest to jedynie przystawka. Metaliczne "Pods" zdradza ciągoty duetu ku acid techno, najbardziej przestrzenne oraz "poptymistyczne" w zestawie "Dust" i "Mainframe" mogłoby stanowić hołd zarówno dla Lone'a, Ellen Allien z czasów Berlinette, jak i Aphexa, natomiast "Memory" jest odpowiedzią na kompozycje zawarte na ubiegłorocznym krążku Joya Orbisona Still Slipping Vol.1. Możecie zarzucić londyńczykom zaciąganie długu z przeszłości, ale serwowanie muzycznego konkretu leży po ich stronie. I w to mi graj.

Tomu DJ: Half Moon Bay
Prezes honorowy (znowu się odwołuję, taka ze mnie dziadyga) powoływał się w przypadku ubiegłorocznego materiału tej niezwykle uzdolnionej kalifornijskiej producentki na Glam Mouse On Mars, a także Improvisational Loops Terekke. W kontekście Half Moon Bay dodałbym również oniryczną parkietowość Young Marco (zwłaszcza rozpoczynające album "New Body"), skandynawski, wyważony chłód Prinsa Thomasa ("Lost Feeling"), wyluzowaną DJ-a Sprinklesa ("Sunsets") oraz nostalgicznego Four Teta ("Bumpville"). Materiał wielokrotnego użytku, a przy tym wyprodukowany z dużą elegancją i klasą. I w to mi graj!

William Basinski & Janek Schaefer: . . . on reflection
Możecie psioczyć, że po raz enty piszemy o Basinskim, natomiast jego kolejny longplay, nagrany wespół z brytyjskim kompozytorem Jankiem Schaeferem . . . on reflection, może być dla niektórych przesadnym studium ckliwości oraz manifestem nieco cukierkowej melancholii. I w gruncie rzeczy będziecie mieć rację, jednak Basinski jak nikt potrafi połączyć ze sobą grywalność, przystępność, jak również powiązać utopione w winylowych trzaskach partie fortepianu z minimalistycznymi, korelującymi z właściwymi dla twórczości Harolda Budda (któremu została zadedykowana płyta) kompozycyjnymi światłocieniami. Tak, słyszeliśmy to już wiele razy i choć całość dość klarownie nawiązuje zarówno do legendarnego The Disintegration Loops, jak i Melancholii, to warto, a nawet trzeba zagospodarować parę chwil na wysłuchanie tego krążka, bo przecież Wiliam to zawsze klasa. No chyba że wolicie słuchać tekstów Wisławy Szymborskiej w interpretacji Sanah.


Strona #1    Strona #2    Strona #3   Strona #4

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)