SPECJALNE - Rubryka

Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)

28 grudnia 2022

Borys Dejnarowicz:

Cześć \m/


– Ej, dlaczego ten koleś siedzi na ziemi i płacze, skoro kibicował Argentynie?
– No weź, przecież to są łzy szczęścia...
(Me and Clifford Wednesday Down by the Taps – A True Story)

Po tym krótkim wstępie możemy przejść do sedna. Waiting Game? Tytuł doskonały. Sophisti-popowej ballady Todda Rundgrena z 1989 roku… oraz jesiennej płyty Junior Boys. Czy jest to "obiektywnie" relewantny, istotny album w krajobrazie muzyki a.d. 2022? Raczej nie. Czy zbawi świat, powstrzyma pandemię i zakończy wojny? Wątpię. Ale na pewno dostarczył mi przez kilka dni od premiery sporo estetycznej przyjemności i "food for thought". Uruchomił frapujące dyskusje o redukcyjnym meta-popie, o iluzji znaczeń, o aspekcie terapeutycznym, o tym że Jeremy nagrał swoje Spirit Of Eden (lub Pygmalion), o Sylvianie, Sakamoto i Gigim Masinie... Niedaleko od kanadyjskiego duetu sytuuje się wciąż nieodkryty szerzej Mart Avi. Pamiętam, że tego samego dnia, kiedy on wydał swoje Blade, ciekawe longplaye wrzucili Toro i Future. Ale ja od północy nie mogłem przestać zgłębiać nowej propozycji od reprezentanta INFLANT. Może brak tu epickości Vegi i house'owego posmaku kolabo z Ajukaja na EP-ce Nolk. Ale Estończyk nadal jest w kuriozalnym sztosie, od niechcenia żonglując eklektycznym art-popem, który zwykle brzmi jak "techno" inkarnacja China Crisis (lub po prostu eksperymentalny wariant wczesnego Greenspana). A basowe zawijasy w stylu Bundicka (ach "Lost Weekend") i hipnotyczne cykacze na których siadłby Wilburn ("Beauty Attack") też są.

Kontynuując wojaże "palcem po mapie" zabieram Was do niezmiennie zajebistego miasta, za jakie uważam Budapeszt. Tamtejsze duo producenckie Belau zaprosiło australijską wokalistkę o pseudonimie Akacia do zaśpiewania w singlu "Dreamstate". Już od pierwszych dźwięków słychać, że to pure boryscore, więc nie będę obiektywny. Mówimy tu (nomen omen) o ambient-popie, o jakimś post-chillwave, bliss-r&b w duchu moich ulubionych żeńskich ballad ostatniej dekady typu "Everytime" Ariany czy "Life's Too Short" Tinashe. Sorry, ale po prostu nazywam "łopatę łopatą" ("rzeczy po imieniu"). Nazwijcie to Magyar touch, jeśli czujecie się niezręcznie ("I'm half Hungarian. My family had two dogs named Huszar. I've been looking for a way to work schnauzers and Magyar into a review"). Natomiast "państwo w słuchawkach" możecie dostrzec też pokrewieństwo z co delikatniej rozmarzonymi momentami Dwunastego Domu. Wspólny mianownik (poza bezsłownymi "aaahhh..." chórkami w funkcji aranżacyjnej) taki, że mój mózg czuje się nasycony multimotywicznością "in real time". Już zwrotka oferuje dyskretne uzupełnienia gitary w prawym kanale, a refren to de facto dwa równorzędne hooki (wokalna moc zgrabnej transakcentacji "so am I drea-ming in reverse?" + schodkowe klawiszowe arpeggio) i potem jakiś totalnie miażdżący emocjonalnie, szpilkowy pasaż. Wszystkie te melodyjki sączą się rozkosznie jak narodzone w niebie, urzekają kolorem i nie mogą uciec z mej pamięci.

Kminiąc, co ja tu mogę wnieść do naszej rekapitulacji w ramach "przygód we współczesnym popie", doszedłem do wniosku, że na tle tropiących nowinki redaktorów pochylę się dla odmiany nad dokonaniami oldboyów. Zwłaszcza, że mijający sezon prowokował do ponownego zacytowania Reynoldsa z rozdziału o Roxy Music: "what's the time, again?". No właśnie, czy aby na pewno 2022? A może raczej 2007? 2004? 1997? Odświeżmy więc zapomnianą rubrykę z newsów 90s-owego "TR" – czyli tzw. STARY ROCK. "W naturze ludzkiej, proszę Pana, ma Pan dwa wyjścia od nieszczęścia. Albo dragi, albo Bóg. Rozumie Pan? Albo dragi, albo Bóg, Panie, ni ma". Trudno powiedzieć, że byli członkowie Spacemen 3 "pieprzą trzy po trzy", ale obaj nadal żyją i w tym roku muzycznie mają się naprawdę dobrze. Najpierw wiosną Spiritualized wydali album Everything Was Beautiful. I zgodnie z tytułem to materiał piękny oraz zawierający wszystko, z czego znaliśmy dotąd ten projekt. Niby ciągle to samo, czyli alchemiczna mieszanka rokendrola, gospelu i psychodelii, ale ten magiczny eliksir w przekonujących proporcjach zawsze brzmiał jak nikt inny. A tegoroczną płytę można potraktować jako summę doświadczeń projektu i domknięcie jego dyskografii, w której mimo pewnej przewidywalności próżno szukać słabszych punktów. Przy okazji zapraszam na transkrypcję phonersa z Jasonem Pierce'em. Zaś latem Sonic Boom znów objawił świetną formę w duecie z Pandą Bearem na jednej z płyt tych wakacji, kwaśno-50s/60s-owym Reset. Dodatkowo warto zwrócić uwagę na tego ostatniego użytkowy ambient "calm app (rejected)". Ja apkę medytacyjną z takim odrzuconym soundtrackiem pobrałbym natychmiast.

Gdzie indziej szwedzki psychokolektyw pod wodzą Gustava Ejstesa postanowił zawęzić manewry z poprzednich wcieleń do stricte komponowanych struktur. Dungen się już nie rozwija; Dungen się zwija, ale w efekcie panowie sprowadzili swój styl do piosenkowej esencji i na longplayu En Är För Mycket Och Tusen Aldrig Nog (zapowiadanym EP-ką Höstens Färger) ustrzelili najrówniejszy materiał od epokowego Ta Det Lugnt. Komuś brakuje rozlazłych free jamów? W zamian są niespodzianki – "Var Har Du Varit?" odsyła nawet do estetyki jungle. A nade wszystko, całość brzmi naturalnie i ludzko. Parafrazując klasyka: "But fuck Tame Impala, indeed. Music isn't science. Dungen are here to say music is more like making love under the aurora borealis in mascot costumes". Zbliżone rejony z odchyłem w stronę chill-funku od lat penetruje też Vinyl Williams i na bodaj siódmym (winszować!) full-length w karierze pt. Cosmopolis rozpoczyna od sterylnego one-two punch na modłę classic porcyswave'u z rozdania post-Toro circa UtP i post-Violensowego. Następnie starannie recykluje już dobrze znane septymowe tricki, ale to doprawdy imponujący zawodnik. Jego śpiew i podkłady chwilami faktycznie dryfują na wietrze lekko niczym piórka.

Nieco mocniejszym wpierdolem operują weterani z Afghan Whigs, ale w sumie w metodzie nie dzieli ich od Vinyla jakaś przepaść. Greg Dulli i załoga na How Do You Burn? raz ewidentnie trafiają w tarczę – mowa o nastrojowym, podlanym przejmującymi smykami "The Getaway". Taki mój choice cut, à la Xgau. Aha, bo prawie zapomniałem: szokująco relewantna w krajobrazie kulturowym okazała się podejrzanie "pieśniarska", zaangażowana ideologicznie kolekcja FOREVERENDEVERNOMORE człowieka-pomnika Briana Eno. I chociaż 2 miesiące od premiery nadal nie doczekała się hasła na En.Wiki, to przynajmniej "wiemy kto nadawał te nazwy i kto się uśmiechał". Czystej wody 90s-owa nisza ambient popu, kapsuła czasu z rozdania Sylvian/Bowie i w tym wypadku nie "Stary Rock", a dodatek/wkładka "Nie Tylko Rock".

Teraz zmontowana NAPRĘDCE ("muzycy umierają od jedzenia kupowanego naprędce gówna") jakby SUBKATEGORIA w ramach STAREGO ROCKA. Mianowicie: TO NAWET NIE SĄ ONI. No bo tacy Trail Of Dead nie wymiękają i UPUŚCILI jedenastego (!) długograja w katalogu – tyle tylko (Szpakowski), że już od dekady z legendarnego kwartetu "zostało ich tylko dwóch" (Keely i Reece). Wiadomo jednak, że właśnie ci dwaj, koledzy z dzieciństwa, od początku byli w ekipie najważniejsi. Ciekawostki – "No Confidence" to wykapane QOTSA, zaś w "Growing Divide" wystąpił Britt Daniel z innego słynnego teksańskiego indie-bandu. A samo dzieło (XI: Bleed Here Now)? Cóż, jeśli przepadacie za rockiem symfonicznym i grunge'em... SMH, przeciw komu my się buntowaliśmy w 2002, historia spłatała nam figla. A co dopiero mam powiedzieć o trajektorii formacji Mars Volta? Gdyby ktoś 20 lat temu wywróżył, że ansambl wyrastający z post-hc ugrupowania At The Drive-In skręci na self-titled w skrzyżowanie 70s-owych jachtów ze środkowym Air... "Co to za rock jest? To w ogóle nie jest rock". Ale przyznaję, że mi to siadło. Zresztą nie tylko mi, bo jak zauwazył recenzent "NME": "This isn't just a striking return for one of the most individual bands of the last 20 years; it is, musically, an astounding masterpiece. Their finest hour? Quite possibly". Komedia którą szanuję. I beka z fanów, którzy są oburzeni, bo to w sumie mega świeży ruch.

O A Light For Attracting Attention The Smile napisano chyba komplet uwag, więc podsumujmy – tradycyjnie ambitny, oczekiwanie równy, ale zdumiewająco słuchalny materiał "Radiohead, to nawet nie są oni", gdzie właśnie kluczowe ogniwo stanowi zupełnie inne bębnienie ziomka z Sons of Kemet, niż Selwaya. A Jonny i Thom kozacko pomykają na basach. I oba te aspekty uwydatnia surowa, quasi-jazzowa koncertówka Live At Montreux Jazz Festival. Dobra, a czy Tortoise w tracku "millennium" z Buzem Mearrym (krzyżówka King Crimson z Beat i japońskiego rapu na modłę MC Bose) to "ci" Tortoise? Oraz w roku w którym straciliśmy Mimi Parker ktoś się podszywa pod Low w przypominającym coś w pół drogi między Daft Punkiem i Ratatat "Space"? Werdykt pozostawiam Wam, drodzy czytelnicy.

A co w takim razie z analogiczną rubryką NOWY ROCK? Tu mam do zaoferowania prawdopodobnie najmocniejszy fragment japońskiego shoegaze'u od dawna – mowa o Hotel Insomnia od "takiej ostrzejszej kapelki" For Tracy Hyde. Ale jak słusznie zauważono, w gruncie rzeczy nie jest to stricte "shoegaze". Waniliowe topline'y tej dziewczyny na mikrofonie obudowane są ścianą gitarowego hałasu. Mamy tu do czynienia z cwanym zabiegiem – elegancko skrojone przeboje zostały ubrane w sweterek aranżacyjny podpatrzony u Cocteau Twins i MBV. I może dlatego ten dream-j-pop-rock (think Shiina Ringo) w szorstkim anturażu nie chce się ode mnie odczepić, bo nadaje się do repeatowania w biały dzień, w aucie, a nie tylko podczas długich, wieczornych, nastrojowych spacerów. Resztę wykazu sponsoruje literka D. Miodny shoegaze zza oceanu serwują też nieprzerwanie Brazylijczycy z Devilish Dear. Nie tylko z powodu okładki ich ostatnia propozycja Army Of Nothing przywołuje czasem epicki prog-rock Duńczyków z Mew. Oczywiście trademark DD czyli tremolowane strunowe septymki żyją i mają się smacznie (...a momentami też strasznie).

Ilekroć słucham Dry Cleaning, to myślę też o niezwykłym darze Sue Tompkins. Skojarzenie z Life Without Buildings wystarcza, by polubić Florence i jej ziomków – a pewna inteligencka maniera Sonic Youth na koncertach tylko pogłębia sympatię. Lecz ci laureaci (drugi rok z rzędu!) płyty roku Reynoldsa podobnie jak na debiucie wykraczają poza drętwą formułę "deklamującej poetki z backing rockbandem", pomimo obleśnej okładki cyzelując jakość geometrycznie plecionych riffów Stumpwork do zaskakująco chwytliwych standardów. No i wreszcie Dream Unending. Projekt nowy ("bramka ładna..."), acz właściwie należałoby ich zaliczyć do "starego rocka", bo to ponoć dwóch wiarusów sceny deathowej, którzy na Songs Of Salvation odkryli dla siebie kryształowe piękno gitarowych harmonii i późno-floydowskich, około-new age'owych przestrzeni. Rezultat to – śmiem twierdzić – rzecz wybijająca się normalnie pojmowaną "muzykalnością" obok tych kilku(nastu) szczególnie hajpowanych metalowych pozycji, które zawsze odruchowo sprawdzam. Zaryzykuję nawet nudziarsko, że ten niestety dość konserwatywny soundowo (kolega miał deja vu z Anathemą i Type O'Negative na reverbie) "dream doom" to około-szatański strzał na miarę Deafheaven, a może nawet Isis? "Uuuu, za daleko... Ksiądz da mi popalić" (lol). Ale nawet tonując zachwyty należy uczciwie przyznać, że rzadko zdarza się płyta zdolna zachwycić zarówno Piotra Kaczkowskiego, jak i Sama Sodomsky'ego z Pitchforka.

Uwaga, zmiana kanału. Rzekomo (zdaniem skądinąd kompetentnych mądrali) nurtem zeitgeistowym w obszarze klubowym było przeniknięcie do mainstreamu rytmów południowoafrykańskich z "tantrycznym pulsem amapiano" na czele. Według mnie to proces który obserwujemy od paru lat, ale istotnie zarówno Beyoncé na Renaissance, jak i Drake na Honestly, Nevermind (który eksploatował wątki "world" już wcześniej) otwarcie korzystali z afrobeatów "scrossowanych" ze starymi patentami 90s-owego house'u. Dawno nie wracałem, ale oba te wydawnictwa zapamiętałem jako profesjonalnie skrojone produkty w których sama zawartość muzyczna była tylko jednym z wielu elementów multimedialnego doświadczenia (co nie znaczy, że niedomagała). I super, że cały ten RABAN wywołał ciekawą dyskusję o przenikaniu inspiracji ("sprzężenie zwrotne") między szkołami, a nawet kontynentami – geneza i pojemność stylistyczna house'u to fascynujące zagadnienie.

Ale zarazem "serce me krwawi" że marginalizuje się nadal aktywnych pionierów gatunku. Jak Larry Heard, co pod nickiem Mr. Fingers znów dowiózł ciepły soul/tropical na pierwszym WOLUMINIE Around The Sun. Jak reprezentujący Detroit, ale konsekwentnie zacierający granicę między lokalnym techno, a "deep" Omar S na symptomatycznie ochrzczonym Can't Change. Jak wreszcie białasy – na przykład obchodzący półwiecze pracoholik Herbert, niestrudzenie flirtujący z muzyką konkretną w niepozornym singielku "Air". No i Drew Daniel na sygnowanym Soft Pink Truth, docenionym w bańce krytyczno-kumpelskiej, niebywale oryginalnym follow-upie do minimalistyczno-ambientowego Shall We Go On Sinning So That Grace May Increase? w postaci maksymalistycznego nu-disco z mrugnięciami ku revivalowi dance-punka Is It Going To Get Any Deeper Than This?

Ponadto...

Przy inicjalnym kontakcie byłem dość sceptyczny wobec performance'u istnego dream teamu w "Potion". Dziś nie mam wątpliwości, że powstał tyleż bezpieczny, co właściwie bezskaźny letniaczek na słonecznej plaży z drineczkiem i wakacyjny szlagier. Każdy z trio dał to, co ma najlepszego – Calvin pewien luksusowy chill z drogiego klubu, Dua sex appeal misternego topline'u à la "Levitating", a Thugger ko(s)miczny dar abstrakcyjnej melodyki. Tymczasem "węgierski Szwed" Kornél Kovács wrócił z solidną kolekcją Hotel Koko zadłużoną w UK garage, gdzie zwłaszcza trzepnął mnie po ryju "Szakad" – błyskotliwy pokaz trollingu (sp)edycyjnego, prowokującego do porównań z Akufenem circa My Way. O popularnej "Piekarence, ale to '96" JUTUBERA Belmondziarza wyczerpano już oklaski – da się wykroić z freestyle'u vlogowego regularnie ripitowalny singielek "kostiumowy". Obszary urbanowe zostawiam kolegom, ale napomknę tylko o post-g-funkowej EP-ce Creekbaby niezmiennie wyrazistego Aflacko, gdzie surrealnie błogi "Citgo" to raczej peak jego kariery, a może i "szerokie podium" całego bliss-trapu po linii Carti/Bourne. No i mój zeszłoroczny MVP, kubański Hiszpan Flaccosucio – w 2022 wrzucił "tylko" dwa minialbumy, oba godne polecenia (wskazałbym Sobr3 Tih), choć już bez takiego impaktu.

Co dalej? Ostatnio znów złapałem wirusa od córki z przedszkola i "Wszystko wolno" mi idzie jak w nadal urokliwym retro-polish-disco Króla Słońce. Warto kliknąć w około-modularne eksperymenty Sama Prekopa (z Johnem McEntire'em lub nie), podobnież w egzotyczne downtempo Ashbalkum południowokoreańskiego duetu Salamanda z Seulu. Etatowy bywalec moich podsumowań, wspominany tu "dopiero co" (no, wait – w kwietniu...) Lô Borges po 70-ce "skrzyżował artystyczne penisy" (Tymon) z niejakim specem od elektroniki João Diniz na EP-ce Hexagono i w closerze "Hexa" złożył znienacka frapujący hołd dla Rock Bottom. Inny mój faworyt Goldie rozwinął (z Jamesem Davidsonem, Subjective i Lady Blackbird) zeszłoroczny utwór "Sunlight" w pełnoprawny longplay The Start Of No Regret i mimo odrobiny klimatu Disneya w zamykaczu "Yoshi's Highway" otarł się o dawną chwałę. Nieodległe mu rejony "atmosferycznego dramenbejsu" maznął nasz eksportowy nu-jazzowy tandem Skalpel w znacząco nazwanym tracku "Why Not Jungle" z równie znacząco nazwanego albumu Origins. A jeśli mowa o jazzie sensu stricto, to ton dyktowała Mary Halvorson. Jej wydane tego samego dnia Amaryllis (przystępniejszy sekstet) i Belladonna (trudniejszy kwintet) to jazda obowiązkowa, zaś polimatka (kompozytorka, liderka i gitarzystka) z Massachusets pretenduje chyba do objęcia schedy po Marii Schneider.

A na finał zwyczajowo zaglądamy do sektora reedycji. Tu wydarzeniem wiosny ogłosiłbym Textstar + naszego pupilka Jana Jelinka (jako Farben) – polecam lekturę ficzerka w cyklu Pure Porcys. Pozostając u "naszych zachodnich sąsiadów" – rzadko spotykam tak udane kolekcje z cyklu Tribute, co w przypadku hołdu dla Neu! w boxie 50! na półwiecze debiutu. Zero ściemy, kreatywne remiksy i reworki oddające futurystycznego ducha oryginałów. "Hallogallo" w interpretacji Stephena Morrisa = majstersztyk ukazujący wpływ Dingera i Rothera na electro, a to ledwie EXEMPLUM z brzegu. Bez Klausa i Michaela nie byłoby także Stereolab, których FAFNASTY składak Pulse Of The Early Brain (Switched On, Vol. 5) ponownie potwierdza "studnię bez dna" ich wyśmienitego katalogu. Jak na KOMUNIS przystało, rekomenduję w tramwaju i na rowerze.

Był to też rok Beatlesów – od filmu Get Back przez audio zapis tegoż "rooftop performance" w streamingu, aż po "super deluxe" Revolvera, uświadamiające że robocze szkice "Tomorrow Never Knows" i "She Said, She Said" grały nieco nudno i topornie (a to też kawał wiedzy historycznej). Remixtape Maxa Tundry to pure fun na miarę autora, cyfrowa i winylowa reedycja IQ Dizkret/Praktik przyniosła ogromną wartość sentymentalną fanom, a odpady Chisel sprzed lat przypominają, że Numero Group "potrafią w departament archiwaliów". I bonusy ("Unconditional"? "All You Do"?) na Mercurial World (Deluxe) Magdalena Bay – w niczym nie ustępują podstawowej trackliście. Pokaż mi ławkę rezerwowych, a powiem Ci, ile wart jest Twój album. Uff, dobranoc.


Strona #1    Strona #2    Strona #3   Strona #4

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)