SPECJALNE - Rubryka

Ekstrakt #1 (styczeń-marzec 2022)

6 kwietnia 2022

Borys Dejnarowicz:

"Zastępca dowódcy wyprawy słusznie zauważył", że był to "idealny moment na wydanie płyty pełnej tradycyjnych erudycyjnych nawiązań do triumfów włoskich piłkarzy" (od czysto sportowej strony "szkoda strzępić ryja" co drugi raz z rzędu odjebali "mistrzowie Europy", tamtejszy futbol to od zawsze stan umysłu). Niemniej FORZA siedzi wśród istotniejszych tegorocznych premier krajowego art-urbanu, gdyż Benito i Ricci od dawna są w tym obszarze ZIMNOKAMIENISTĄ instytucją. Problem z Tuzzą od początku polegał na tym, że duet zbyt wcześnie opanował praktycznie stuprocentowo tajniki swojej estetyki i na wysokości iście postumentowego debiutu był już totalnie "spójny sam ze sobą" (trochę niczym Outkast – pamiętnie według Brenta "formula perfected by teenagers on 1994's Southernplayalisticadillacmuzik"), realizując grand koncept przekonująco w każdym detalu. Od tamtej pory równolegle z założeniem sympatycznej pizzerii) i wyprodukowaniem trzech rodzajów win, panowie nie tylko na zasadzie kuli śnieznej zebrali pokaźne w alternatywnej niszy grono fanów, ale i stopniowo testowali ich cierpliwość, dyskretnie badając granice swojej strefy komfortu bitowo-toplajnowo-literackiego, acz tak, "żeby Tuzza była Tuzzą" (co zresztą bywało różnie odbierane).

Po odrobinę "somewhat disjointed" LP-sofomorze Giardino na trzecim PROPER longplayu mamy powrót do tego, co warszawscy Włosi robią chyba najlepiej, a na pewno najswobodniej – czyli podejrzanie melodyjnych, melancholijnie zreverbowanych piosenek o egzystencjalnej próżni w materialnym świecie, "eleganckich kobietach w pięknych tutaj toaletach" i oczywiście tęsknocie za Calcio, z morałem a la "be true to yourself and you will never fall". Mimo przekornych zapewnień typu "w chuju mam modę" Tuzza pozostaje synonimem inteligentnej stylowości polskiego newschoolu – zarówno muzycznie, jak i wizerunkowo-designersko (pod tym względem są w sumie naszymi rapowymi odpowiednikami Underworld). FORZA to natychmiastowo najprzystępniejszy długi materiał w katalogu Tuzzy, który może aż za łatwo "sam się słucha", zwłaszcza w zapętlonej rytmice głównego hooka "Czarnego kota", ujmującym bogactwem sentymentalizmie "Róż i pistoletów", wycieniowanym wokalnym interplayu refrenu "Lecce" albo wybornie wycyzelowanej produkcji "Syrenady" – a to tylko garść prywatnych faworytów. Wprawdzie GIORGIE MARUDERZY będą wytykać bazowanie na dawno wyeksploatowanych patentach i faktycznie trudno oczekiwać, że grupa kiedykolwiek jeszcze otrze się o formalną symetrię późnogrudniowego klasyka Fino alla fine z 2018. Natomiast mimo zbędnego intra a la Nasz ziemski Eden z jakiegoś powodu ich unikalna fuzja "ambientrapu" i popu zwyczajnie nadal działa, co niekoniecznie zależy od aktualnej selekcji gości (acz frapujący lot GSP w "Full Metal Jacket" zasługuje na osobne oklaski) czy od wyboru focus tracków. Po prostu – "it sounds good while it lasts" – "and people better fucking listen". To co, kolejne wydawnictwo w dystrybucji Italians Do It Better?

Właśnie, podtrzymując włoskie skojarzenia... Przyznam szczerze, że z początku byłem nieco sceptyczny wobec transferu Sally Shapiro do wytwórni Johnny'ego Jewela, bo ujawniane stopniowo tracki brzmiały albo jak "more of the same", albo po prostu jak... coś z taśmowej fabryki Johnny'ego Jewela. W obu przypadkach niby na ucho nic złego, choć w sumie po co to komu, zwłaszcza po tak dotkliwym, epickim pożegnaniu jak "If You Ever Wanna Change Your Mind". Ale w zeszłe wakacje przyszedł też wstrząsająco pandemiczny cover "Holiday", zaś na powrotowej płycie Sad Cities chwilami Agebjörn już niepozornie odkrywa niezbadane lądy w podkładach. Tu interpoluje "All For You" Kate Ryan, tam sięga po kontrolowany kicz ejtisowego sola gitki, jeszcze gdzie indziej coraz odważniej czerpie z konwencji mondeo popu, classic Chicago house'u, a nawet rytmów 90s r&b. Całościowo wyszła duetowi chyba najtreściwsza materiałowo kolekcja od czasu kultowego DYSKOTEKOWEGO ROMANSU. Tylko tyle i aż tyle ("a nigdy nie znaczy zawsze" Clifforda Wednesdaya). Zaskakująco grywalny albumik.

Z żeńskich głosów jeszcze chyba mocniej wkręcił mi się Lychee – eklektyczny, barwny i hipertreściwy minialbum Kiwi-popowej rewelacji Benee, brawurowo rozwijający we wszystkich kierunkach wątki obiecującego debiutanckiego longplaya sprzed dwóch lat. Stella to żadna tam "panienka z tiktoka" (ech, lazy dziennikarstwo), tylko rzadki dziś przypadek muzyki jako rdzenia "succesful" aktu. Na majowy koncert w W-wie nie mogę się doczekać, bo zakładam, że będzie tam "dochodziło do niezłej zabawy". Nim to nastąpi, bawić można się w zgadywanie coraz wyraźniej akcentowanych "indie" tropów w każdym z fragmentów tracklisty. Choć fraza "Marry Myself" odsyła do Björk, to utwór w istocie przywołuje "Race for the Prize" F-Lips na drum'n'bassowym biciku. Nerdowski groove sekcji (ach ten bzyczący basik w stylu Toma Veka! – "cześć pamiętasz...? cześć pamiętam") i leniwe hooki w mistrzowsko dyskretnym "Hurt You, Gas" brzmią niczym wychillowani weekendowo SFA kooperujący z Beta Band circa Champion Versions. No i nad całością unosi się ewidentnie wyczuwana świadomość geometrii math-emo-college'u, jakby panna nasłuchała się jakiegoś Pinback. Przy czym nadal pozostajemy w kręgu modern/urban, bo "Never Ending" to trochę współczesne "Where Is My Mind" w autotune'owej interpretacji, "Soft Side" krzyżuje klubowe wibracje Katy B sprzed dekady z melancholijnymi smutkami Travisa Scotta (też precyzyjnie i z czuciem wykorzystany AT), a "Make You Sick" eksploruje "odgłosy paszczą" po linii Cartiego z WLR. Domieszkę zawiadiackich tekstów a la Lily Allen mamy w tymże spinającym całość klamrą closerze i w cholernie ripitowalnym openerze "Beach Boy" (jak mógłbym go nie kochać po takim tytule), który tylko pozornie bezczelnie nawiązuje do The Bird and the Bee, bo po prostu produkcyjnie "spina go osoba Kurstina" i ta współpraca przekonuje w chuj. Ależ się podjarałem.

A prop(o)s – propsowałem już w styczniu gdzie indziej wyborny singiel tych ostatnich, "Lifetimes". Kto mnie zna, ten już po kilku sekundach skuma, że w kategorii #boryscore niełatwo będzie to przebić za rok 2022... Ociekające septymami gitary w których w ogóle nie chodzi o żadne gitary, studyjny meta-rock na szczęście pozbawiony vibe'u "rocka", dysonansowy topline jak zwykle czarującej głosikiem Inary, sprytne mrugnięcie do fanów w postaci mini-mostka autocytującego "Again & Again"... Efektem post-piosenka, którą odruchowo dodałem do trzech plejek na Spoti – 2022 *rolling*, REPEAT i SOUNDS KINDA LIKE... 12 Rods. Ponieważ tak sobie nieśmiało myślę, że pan Ryan i pan Greg mogliby się totalnie dogadać na linii songwritersko-producenckiej – i to przy całym albumie. "Panie Lebiedź, ja tylko panu mówię...". Kontynuując zakładkę "dziewczyny mogą wszystko" – "The Dealer" Nilüfer Yanya to jeden z bardziej boryscore'owych openerów ostatnimi czasy – esencja m b v podana na lekko i z popową zwiewnością. "Dobre, skoczne, energiczne. Dobre. Naprawdę dobre". A później na PAINLESS wcale nie jest gorzej, co sprawia, że w moim notatniku jest to póki co najrówniejsza kolekcja i stąd życióweczka tureckiej Brytyjki. Zaś amerykańska córka imigrantów z Indii, niejaka Raveena daje ładny upgrade ciepłego, kameralnego r&b/soulu o pierwiastki hinduskie na Asha's Awakening. Z bardziej urbanowego kąta ucieszyły mnie Bbymutha z tradycyjnie solidną rapowo i bitowo EP-ką Cherrytape, bonusy (zwłaszcza "Something Like a Heartbreak") z deluxe'a 333 Tinashe oraz obie strony (A i B) promieniującego vaportrapową nokturnowością singla mojej ulubienicy Bktheruli, gdzie zarówno "Keep da K", jak i "Coupe" ŁYKAM dosłownie "po jednej nutce".

Mam natomiast lekką zagwozdkę z okrzyczanym tu i ówdzie, szaleńczo rozkojarzonym albumem MOTOMAMI katalońskiej megagwiazdy Rosalii. Czy faktycznie to "ryzykowny triumf eksperymentalnego popu na jaki zasługujemy", jakby chciał Ryan? Śmiem lekko polemizować, bo chociaż rozmach, energia i stylistyczna rozpiętość imponują, to zwyczajnie odnoszę wrażenie, IŻ śledzący nurt redaktor Skowyra mógłby ułożyć tracklistę kilkunastu równie ryzykownych i eksperymentalnych, acz atrakcyjniejszych melodycznie nutek z ostatniego sezonu w "urban latin". Więc rozróżnijmy miodność od popularności i PR-u... Niemniej chylę czoła za ambicję, upatrzyłem sobie kilka fragmentów z choro przetworzonym wokalnie i zdekonstruowanym narracyjnie "Diablo" Włodarczykiem na czele, a podejrzewam też, że MOTOMAMI to klasyczny grower, do którego muszę dojrzeć. Co jeszcze z lekkich przehajpów? Ach, Dragon New Warm Mountain I Believe in You (czyżby nieudana próba ustrzelenia P4K-owej dyszki poprzez tytuł długi i pretensjonalny niczym My Beautiful Dark Twisted Fantasy i Fetch the Bolt Cutters?). Wprawdzie nie przepadam za KANTRY i Ada nie ujawniła tu jakichś nowych tricków, ale znalazłem na BIAŁYM ALBUMIE Big Thief pięć piosenek, do których będę wracał (a są to tytułowy, "Little Things", "Flower of Blood", "Simulation Swarm" i "The Only Place").

Idąc tą drogą – co tam nowego w starszym "indie"? Nihil novi sub sole... Staram się nie traktować zbyt serio rubryki BNM na P4K, ale odruchowo zerkam i cośtam czasem łyknę. Całkiem przyjemnie rezonuje Time Skiffs Animal Collective. Parafrazując zakończenie pewnej znanej recki z AMG: "There are no surprises in the floating textures, no delight in the details, no astonishment in how the band navigates intricate turns: this is the sound of AnCo doing what they do, doing it very well, doing it without flash or pretension, gently easing from the role of pioneers to craftsmen". Bo tak, to najwyraźniej ich King of Limbs. O wilku (przy drzwiach) mowa – Thom Yorke może spokojnie dopisać serialowe "5.17" do listy swoich zacnych pianistycznych szkiców. Znając potęgę dyskretnych modyfikacji przewrotów akordów buduje drama-turgię (see what I did there) praktycznie z niczego, kompozycyjnie lądując gdzieś między "Like Spinning Plates" a "Spectre". Nawiasem – o The Smile zdaje się, że pisze kolega Tomasz, ale już przecież wiemy, że to esencjonalnie RH bez "tarć personalnych" i kunsztownie popisane cacka pokroju "Pana-vision" należą do creme de la creme dokonań Thoma/Jonny'ego ostatnich dwóch dekad. Dalej sięgając w metrykalną przeszłość gatunku, w sumie nie ma przesady w stwierdzeniu, że Lucifer on the Sofa to najciekawsza kolekcja Spoon od Kill the Moonlight (które notabene wkrótce obejdzie 20-lecie). Prochu już Britt nie wymyśli, ale zwłaszcza "strona B" przekonuje melodyczna intuicją, za którą u nich tęskniłem. I jeszcze słowo o san-diegoańskim mini-dream-teamie melodyjnego emo czyli Plosivs – na ich self-titled debiucie byli członkowie (wspomnianego wyżej, o dziwo) Pinback, a także Drive Like Jehu, Hot Snakes czy Rocket from the Crypt sprawnie recyklują swoje dawne dokonania. Wprawdzie słuchałem ich 20 lat temu, ale szacuken, bo są dziś w formie.

Z kolei w świecie szeroko pojętej "elektroniki" moją uwagę zahipnotyzował ponownie (ktoś pamięta You Must Remember This z 2020?) projekt Romance z "dreampunkową", konceptualną instalacją Once Upon a Time. Właściwie to wątek wyczerpują tropy, które padają nie tylko w reckach, ale i samej notce wydawcy (DJ Screw, Christian Marclay, OPN) oraz ten komentarz słuchacza: "Romance sifts through the late capitalist ruins (represented here by music and cultural identity of Celine Dion) for a bittersweet, indefinably gorgeous suite of songs for sundowning empires". Nic dodać, nic ująć, poza tym, że w "Just a Moment" słyszę echa (pop)ambientowych impresji Kate Bush, a tytułowy opener obezwładnia błogim letargem nieistnienia, niczym (I swear!) spojrzenie na swój żywot z lotu ptaka. Mówiąc o ambiencie dodam, że niedawna epka Lone, czyli Natural Aerials jest pyszna jak zwykle, a jej closer w czołówce "ambient not ambient" sezonu. Cutler dorzucił też wyśmienity remix "October" Toma VR reprezentującego Leeds – 90s atmospheric jungle jak wino. Niby niewzruszony przemijaniem Jan Jelinek w duecie Beispiel penetruje na albumie Muster zakamarki starej elektroaustyki w duchu Subotnicka z Silver Apples. Inni moi faworyci nie zawodzą – urocza wciąż Tomu DJ budzi nas klimatycznym "Morning Groove", DJ Q produkuje 2-stepowy szlagier wielokrotnego użytku "Love Me Like", no i powracają Alan Braxe oraz DJ Falcon – niestety ich "Step by Step" (na feacie mikrofonowym Panda Bear) to nie mashup hiciorka NKOTB z "Music Sounds Better With You", ale brzmi toto jak Toto (i takoż prosi się o z-eccojamowanie, podpowiada redaktor Skowyra), więc STYKNIE i to – a b-side to typowy samplowo pocięty FRENCZ TACZ, so what's not to like.

Ponadto...

Japońska multiinstrumentalistka i wieloletnia już polimatka post-jazzu Eiko Ishibashi, która między inymi działała z Jimem O'Rourkiem, znów zaprosiła go do kolabo na For McCoy (wydanej cyfrowo w 2021, a teraz dopiero fizycznie) i nie dajcie się zmylić opisom, że to jakaś awangarda, kolaże, trzaski. Nope, dla fanów Tortoise, Jagi czy nawet późnego Metheny'ego/Maysa to uzdrawiający balsam przez skórę. Z oczywistych względów wpadł mi w oczy remix "Nueva Zelanda" Cavern of Anti-Matter, oryginalnie z repertuaru również fajnie się nazywającego się hiszpańskiego ziomka Wild Honey. Polecam sympatykom akordowych puzzli Tima Gane'a. Ośmieszany czasem przez truskulowców Weeknd faktycznie odleciał lata świetlne od House of Balloons czy choćby "Jesteś zajebista" i w ostatnich latach stanowił ważną referencję dla polskich hitów z RMF, ale "moim zdaniem, według mnie" Lopatin świadomie rozsadza system od środka na chwilami wcale interesującym, jeśli zbyt otwarcie wtórnym potworze Dawn FM. Gdzie indziej Joe Knight aka Rangers na lo-fi-heavy-metal-hypnagogicznym Out In The Sticks serwuje spóźniony, autorski soundtrack do Halloween. Ze smakiem podglądam też funk-psychodeliczne wycieczki Toro Y Moi na epce Déjà Vu. Jego fani powinni obowiązkowo sprawdzić warszawski projekt Król Słońce i singiel "Całkowita pewność" – RIYL: "Sensual Seduction", Diogenes Club, gładszy Ariel, późne Junior Boys, odrobina Dwunastego domu i solidnie przekminione linie basu (a la Kevin Parker czy właśnie Chaz Bundick), którym trudno zarzucić "out of ideas". Z polskich "niezal" singli warto też docenić dziwnie zaraźliwą kwaśność arabizującego disco z metaforycznie zaangażowanym tekstem pt. "Dinozaury i kosmici" w wykonaniu formacji Cudowne Lata. Dziwny pozostaje od lat Bill Wurtz, chociaż tęsknię za O.G. epoką, gdy jego nutki trwały po 5 sekund. Na szczęście harmoniczna wykwintność mu pozostała, podobnie jak niestrudzonemu, 70-letniemu Lô Borgesowi na Chama Viva (delektujmy się gitarowym cytatem z "Queen of Languages" Destroyera w "Veleiro" albo "All the Young Dudes" łamanym przez E.L.O. circa "Telephone Line" w "Primeira Licao").

I na koniec, jeśli chodzi o rubrykę "archeo"... Anna Jurksztowicz w "Matkach, żonach i kochankach" kontynuuje serię nowo zaaranżowanych, sterylnych wersji koncertowych po ubiegłorocznym live wariancie Dziękuję, nie tańczę – imho nieco zbyt fusionowa rzecz, choć do sprawdzenia dla koneserów. Jubileuszowe Homework (25th Anniversary Edition) Daft Punk to nie lada gratka dla miłośników soczystych klubowych remixów z klasą. Warto zauważyć trzy reedycje Broadcast, w tym ekskursje o iście warpowskim wyźdzwięku na Microtronics. Wykopaliska Virtually (Live) Soft Machine to kiepskie technicznie, ale wciągające zapisy występów z okresu Third, które niekiedy zupełnie nie przypominają oryginałów. Wreszcie, może tajmingowo adekwatnie do geopolitycznych napięć, ale jakoś bez większego rozgłosu wyciekł "zagubiony" pre-debiut GY!BE, a więc All Lights Fucked on the Hairy Amp Drooling – na rzut ucha to trochę proto-Ariel, a trochę proto-Animale, więc może przepiszemy historię Paw Tracks na nowo. Koniecz miszczosztw, do widzenia.


Strona #1    Strona #2    Strona #3

Redakcja Porcys    
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)