RECENZJE

Yves Tumor
Safe In The Hands Of Love

2018, Warp 7.5

Michał Kołaczyk: Budzisz się. Nazywasz się Ireneusz Rak. Życie poświęcasz neurotycznej muzycznej repetycji oraz radykalnemu kampowemu performensowi. Tak radykalnemu, że gdybyś żył w Polsce, na Frondzie miałbyś status "Antychryst" z grubą teką artykułów i rozbudowanym działem tematycznym na swój temat. Ale w Polsce nie jesteś – jakoś musisz żyć bez tej nobilitacji – za to jesteś pracowitym człowiekiem, którego wizualny psychodeliczny oddech czuję na plecach sam Arca. W swojej jaskrawej odmienności byłbyś wielką gwiazdą tysięcy muzycznych stylów, ale w swojej twórczości zdecydowałeś się, że lepiej trzymać się ze starymi dziadami, których zmysł do ciuchów zatrzymał się na przełomie XVIII i XIX wieku – tworzysz samplowe wycinanki, ambient i nagrania terenowe. Aha, zapomniałem dodać, że jesteś do tego czarny. Tworzysz samplowe wycinanki, nagrania i ambienty będąc modnym, queerowym i czarnym typem z silnym zamiłowaniem do pejczy i lateksu. Jak bardzo jest to abstrakcyjne? Jak bardzo jest to cool? Rozbiłeś bank na Mono. Mixowałeś Sakamoto (w ogóle zgromadzone nazwiska na Remodels to osobny rozdział). Wydałeś trzy świetne albumy – tak dobre, że w końcu zatrudnia cię Warp, który namolnie truje ci, żebyś wydał kolejny. Co robisz?

a) W swoim perfekcjonistycznym szaleństwie wyjeżdżasz w stronę Nowego Meksyku, gdzie czekając na pełnie, w duchowym uniesieniu nagrywasz muzykę kwitnących kaktusów, powtarzając nagrywki przez najbliższe pół roku, aby w końcu, po tysiącach prób, otrzymać ten wymarzony destylat. TEN JEDEN boski dźwięk – trzysekundową istotę rzeczy uchwyconą na tak kruchej taśmie. Siedząc piętnaście lat w piwnicy, sklejasz i rozciągasz to wszystko i klikasz do tego kilka TYCH klawiszy i wybierasz TE efekty w myśl wielotygodniowych medytacji odbytych wcześniej w cieniach monumentalnych gór Sierra Grande, podczas gdy resztę pustej przestrzeni wypełnia dźwięk umierającego nośnika, poezja, śnieżnobiały szum oraz wymowna wielopoziomowa cisza. Takie mocne 6/10.

b) Klikasz kilka losowych przycisków w FL-u i rozciągasz je do rozmiarów dwupłytowego LP. Nakładasz randomowe efekty, wklejasz sample wybrane w toku kilkuminutowej rejestracji kablówki dyktafonem i idziesz se dziarskim krokiem na piwerko (albo cztery) ze świadomością, że jutro ambientowe świry z całego świata i tak zeżrą to wszystko bez popity i refleksji. No tu też, takie mocne 6/10, można się rozejść.

c) Jako wyszukany ambientowy maestro traktujący z nabożnym szacunkiem swoją wysublimowaną sztukę spokoju i kontemplacji, rozwalasz pół ściany studia nagraniowego, aby wjechać do niego zestawem perkusyjnym L1cH+NNaN-destructor 6000 z logotypem Dream Theater i naklejką "Diesel musi dymić". Drugie pół studia/płyty zawalasz gotyckimi wokalami, jęczeniem, darciem mordy, hałasem i talerzami – najgorzej. Na całość jeszcze defekujesz okropnie kiczowatym tytułem i jedną z najbrzydszych okładek, jakie możesz sobie wyobrazić, razem, w swojej teoretycznej anty-estetyce, tworząc z tego wszystkiego jedną z najlepszych tegorocznych płyt, jakie dane mi było przesłuchać. Płytę gotującą się do nie tak do końca karkołomnego szturmu na podsumowanie dekady.

Zgadnijcie, którą z tych opcji w swoim hipsterstwie musiał w końcu Yves wybrać? Ehh, nowy Yves, nowy Yves... NOWY YVES JEST CYMES :DDDDD*

*Trzeba jednak było pójść na ten marketing.

Witold Tyczka: To co, album roku? W nośnym "Lifetime" spotykamy taki Animal Collective w makijażu Roberta Smitha, na jaki z pewnością współczesna muzyka nie zasłużyła. To w zasadzie nie jest już one man show, A-ni(e)mal kolektyw jednoosobowy. Do uszu wlewa się tak zmaksymalizowana wrażliwość na dźwięczną barwę tego milenium, że trudno uwierzyć w monizm postaci Bowiego. Podobnie było zresztą lata temu w przypadku transkontynentalnego, włóczącego się pod wieloma aliasami Bowiego. Pisanie prozą życia modlitewne formuły w refrenach, harmonijny temat w tle i bezczelny close-up na przemysłowe trajkotanie. Raz w opcji czystej surowizny, w przywoływanym już tu "Lifetime" – innym razem z delikatnym, ciepłym reverbem nałożonym na przyciężkawą linię basu prowadzącą całe "Noid". Jeszcze gdzie indziej "przejechane" na wysokojakościowym industrialu. Swoją drogą, w drugiej części czwartego indeksu doświadczamy tego charakterystycznego "zogniskowania", tudzież "skupienia" wszystkich rejestrów w ciasnej i ograniczonej przestrzeni. Ni to szerokopasmowa wizja filozofii "kondensacji" Kevina Shieldsa, ni wielki triumf niuansowania nagranej już materii w końcowym etapie jej produkcji. Cały album niby romansuje z nostalgiczną sztuką recyklingu muzycznych feelsów Igreków, a jednak w "All The Love We Have Down" sekcja rytmiczna jest zbyt uwspółcześniono-wyczyszczona, by znalazła swoje miejsce na drugiej stronie The Doldrums, ale pomimo tego wciąż rezonuje w ideologicznej zgodzie z hauntologiczną retromanią. Safe In The Hands of Love jest albumem głębokiej wewnętrznej sprzeczności. Pozostając jednocześnie dziełem akcelerującym i starającym wyznaczyć nowe trendy w muzyce elektronicznej, garściami korzysta z dobrodziejstw przestrzeni zdobytych, skolonizowanych oraz odsztyftowanych przez całe rzesze grajków. Czarnej muzyki, niezobowiązującego indie i wszystkich gitarowych "altów-" Wuja Sama, a także crossoverowego wettynowskiego popu. Mityczne Mu muzycznych kontynentów, chciałoby się rzecz. Więc to okropna potwarz spłycać tak różnorodne uniwersum do etosu rządzącego prądem dekonstruującym "naszą" klubówkę. Zwłaszcza, że Tumor wydaje się myśleć kategoriami pana od (sound) kolażu, od patchworku i żywego entuzjasty modelarstwa, a przy tym pozostaje w większości przypadków nadzwyczaj pokornym wyznawcą hooku. Czego nie zawsze można napisać o tych Innych. Są oczywiście wyjątki: Loke Rahbek i stricte "poshowski" (kategoria estetyczna już raczej ukonstytuowana) soundscape przepoczwarzający się w lament na modłę wczesnego, jeszcze eksperymentującego i dobrego Toma Krella. Dalej: rytmika w wersji leftfieldowej w "Honesty", czy uwznioślone smykiem proto-rapy z sedbojsko-peepowskim filtrem pod numerem ósmym. To, na co zawsze psioczyłem przy okazji kolejnych "wielkich" płyt elektronicznych tego wieku, to spore oderwanie rzeczywistego dźwięku od kreślonych piórem manifestów na temat tego, o co ich piosenki robotów rzeczywiście walczą. U Tumora jedno wynika z drugiego – obie płaszczyzny łączy nierozerwalna więź w objęciach miłości. W ostatnich kilkunastu miesiącach nie słyszałem nic lepszego. A jeżeli miałem okazję się z czymś takim spotkać, to już zapomniałem jaka to melodia.

Łukasz Krajnik: Nowy Yves Tumor to chyba najprzyjemniejsza muzyczna niespodzianka roku. Gość, który do tej pory kojarzył mi się z ogromnym, ale wciąż niewykorzystanym w pełni potencjałem, nareszcie stworzył coś na miarę swoich gigantycznych możliwości. Czwarty solowy album w jego karierze zostawia większość kolegów z post-industrialnego uniwersum daleko w tyle, ponieważ enigmatyczny autor (w przeciwieństwie do innych klubowych wandali) potrafi wyłuskać z odłamków chaotycznego kolażu dźwiękowego wręcz wybitne melodie. Chwytliwa, skażona paranojami dwudziestego pierwszego wieku, treść krążka jest stuningowaną neo-psychodelią na miarę nowej ery, poszukującą źródła uniesień w groteskowym pastiszu kultury masowej ostatnich dekad. Gorączkowy sampling rozmazanych wspomnień buduje zmutowaną wariację na temat nostalgicznej estetyki. Safe In The Hands of Love przeżuwa kluczowe momenty z przeszłości i wypluwa mięsisto-chrząstkowatą mielonkę. Bezceremonialna dosadność kompozycji ukazuje obraz człowieka wypruwającego sobie na naszych oczach emocjonalne wnętrzności. Nadekspresyjna maniera wspomaga melodramatyczną konwencję, czyniąc atut z popadania w skrajności. Brzmi to tak jakby ezoteryczność Serpent Music rozjechał walec.

Silna osobowość kierownika zamieszania pomaga mu w opanowaniu gatunkowego rozgardiaszu, który jakimś cudem ściśle trzyma się jednolitego rytmu. Gdzieś pomiędzy poruszającym dramatem psychologicznym a teatrem absurdu, w gąszczu nawiązań oraz zapożyczeń, czai się fascynująca jednostka, opowiadająca historie, które świat zapamięta na długo.

Tomasz Skowyra: Panowie powyżej nie mogą się nachwalić, a ja wciąż się zastanawiam, po co mi ten nowy Tumor? Okej, Safe In The Hands Of Love to dla mnie sprawnie sklejona układanka, na której udało się zawrzeć sporą część współczesnego myślenia o "elektronice", w dodatku wszystko zostało tu podane na spójnej płaszczyźnie dźwięków i zgrane z wyraźną konsekwencją. Więc co mi nie pasuje? No cóż, zastanawiam się, czy wszystkiego tego już nie słyszałem i to w znacznie bardziej radykalniejszej formie, w znacznie bardziej wyrazistych konturach. Na przykład przy "Economy Of Freedom" słyszę Toro Y Moi z 2010 roku w remiksie Amnesia Scanner – zestawienie intrygujące, przyznaję, ale czy po tym utworze zostało coś we mnie, oprócz miłego wrażenia? Bit "Honesty" dość jednoznacznie kojarzy mi się z ospałą i waleczną płytą Jam City z czerwoną okładką – i znowu niezwykle miło spędzam czas przez pięć minut, ale gdy dźwięki cichną, zostaję sam ze sobą. Błyszczący slalom z warsztatu TV On The Radio w "Noid" ukazuje, że Yves Tumor wie, na czym polega popowa chwytliwość, ale tak naprawdę nic mnie tu nie miażdży. Innym razem spotykamy, co zauważył red. Tyczka, Animal Collective w być może najbardziej emocjonalnym momencie LP "Lifetime". Jest i King Krule w "All The Love We Have Now". I właśnie nad tym się zastanawiam: są wszyscy, wszystko niby działa i nawet chce się gościowi pogratulować świetnie wykonanej roboty, ale wciąż mam w głowie pytanie: gdzie jest Yves Tumor?

Ale chyba znam przyczynę mojego problemu z tą płytą: otóż brakuje mi tu songwritingu w pełnym tego słowa znaczeniu, bo trochę za często słyszę próby ucieczki w stronę zapętlanych bitów i przykrywanie konstrukcji produkcją (wspaniałym przykładem jest dla mnie digital-noise w urokliwym "Licking An Orchid"). Doceniam oczywiście starania, a nawet pomysły i wizję, ale te numery brzmią dla mnie jak wysokiej jakości ćwiczenia własnych możliwości na wielu polach, a nie jak utwory, które mogłyby ze mną pozostać na lata. Posłuchajcie horror-industrial-słuchowiska "Hope In Suffering" – dla mnie to bardziej doskonały soundtrack do jakiegoś serialu o wariatkowie (okładka jako plakat), bo jakoś nie wyobrażam sobie siebie słuchającego takich rzeczy. No i od czego nie można uciec: nadal momentem, który uważam za trafienie w środek "tarczy piękna" pozostaje "Limerence" z tak sugestywnie odmalowaną, soniczną opowieścią, że mogę tylko żałować, że na Safe In The Hands Of Love nie uchował się nawet strzępek tej mgiełki. Ale raczej nie polecam zwracać na mnie uwagi, bo jestem w zdecydowanej mniejszości. Więc bawcie się dobrze. Cześć!

Redakcja Porcys    
24 września 2018
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)