RECENZJE

Wild Nothing
Gemini

2010, Captured Tracks 6.0

ŁK: Za mega chillwave'ową nazwą, kryje się zapatrzony w tradycję, anglofilski dream pop. Wild Nothing, jak popularny dream tweem Pains Of Being Pure At Heart, pobrzmiewa zarówno marzycielskim 4AD, jak i bladymi, wydelikaconym ansamblami, których ojcem chrzestnym był Morrissey (Field Mice, Belle & Sebastian, cały szereg zespołów, które nic nie obchodzą Borysa Dejnarowicza). Debiut projektu, Gemini, całkiem sporo wyciska z nostalgicznej konwencji, adaptując wszelkie wpływy naturalnie i z wyczuciem. Melodyjne smithsowanie "Live In Dreams" bardzo słusznie zostało wybrane na otwarcie płyty, to najbardziej chwytliwa piosenka Wild Nothing jak dotąd. Więcej takich hooków już na albumie nie ma, ale są za to piosenki równie urocze. Łatwo się bawić z tą płytą w "skąd to znamy". "Bored Games" używa wokalnej melodii ze "Starshaped" Blur w charakterze riffu gitary. "The Witching Hour" to spowolnione "Reptile" The Church. Najlepsze tracki to te, w których dominują shoegaze'owe warstwy gitar i klawiszy, jak "Confirmation" i repetycyjny tytułowy closer.

JB:Staram się być ambitny i w ogóle i nie jarać się rzeczami, które znam z pięćdziesięciu poprzednich inkarnacji, i które w zasadzie potrafię zanucić zanim je przesłucham. Tym razem odpuszczam. Wild Nothing, lokujące się gdzieś na przecięciu znudzonego Halsteada (bardziej Mojave 3), Belle & Sebastian, Lush i The Church, umilają czas na tyle, że odpuszczam sobie krytykę, rozkminy i głębsze analizy i bez większego moralniaka wystawiam szósteczkę. Choćby za sam opener, który przypomina o starej zasadzie, że nierzadko najfajniejsze rzeczy są udziałem kolesi o wątpliwych umiejętnościach (pozdro Wareham). Jakoś mnie to podbudowuje.

KM: Ech, chyba nie będzie mi dane poczuć tego, co Janek. Nie potrafię sobie odpuścić, bo odsłuch całego Gemini za jednym zamachem był dla mnie dużym wysiłkiem, a żeby na serio podjarać się tym albumem, musiałbym być ultrasem dream-popu, ewentualnie nigdy wcześniej nie mieć styczności z żadnym szanowanym reprezentantem stylu. Niby spoko, w małych dawkach jest całkiem fajnie – opener daje radę, drugi track daje radę, closer daje radę, "Pessimist" całkiem ciekawy, inne kawałki też dosyć sympatyczne. Jednak, gdy puścić je po kolei, jak bozia przykazała, to coś się psuje, a w nazwie projektu rozmazuje się wild i zostaje tylko nothing. Każdy z utworów opiera się bowiem na tym samym patencie: szkicowe kompozycje zalewamy fuzzem, dodajemy zamglony wokal, wyśpiewujemy tekst o młodzieńczej melancholii oraz składamy hołd klasykom kilkoma oczywistymi zagraniami (a to trochę New Order, a to The Smiths, The Cure, The Jesus And Mary Chain, Slowdive czy jakieś inne 4AD). Na długość jednej piosenki wystarczy, ale później już boys don't cry, they just want to sleep. Nawet, jeśli na ołtarzu leżą ich ulubione albumy.

ŁŁ: Sound mnie skusił, bo słucham ostatnio dużo Heaven or Las Vegas, ale kompozycyjnie to jest najczęściej The Smiths, a ja nie lubię The Smiths. Podobają mi się akordy z pierwszego, a później, no cóż, pozostaje sound. Okładka obrzydliwa, singiel miał ładniejszą. Chciałem właściwie napisać po trochu wszystko to, co napisali koledzy, ale się zagapiłem, dlatego: taaaaaaake tam granie.

Krzysztof Michalak     Jan Błaszczak     Łukasz Konatowicz     Łukasz Łachecki    
18 lipca 2010
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)