RECENZJE

Weezer
Maladroit

2002, Geffen 3.8

Pisaniem o Weezerze można narobić sobie obciachu. Ta nazwa wywołuje uśmieszek (choć przyjazny) na ustach połowy moich znajomych, mających cokolwiek wspólnego z troszeczkę ambitniejszą muzyką. Nic dziwnego: brzmienie, które rozpropagował Weezer, to kwintesencja amerykańskiej collage'owej tandety – całkowita prostota na wszystkich płaszczyznach, kilka akordów, kiczowate melodie, teksty rodem z pamiętników nastolatków. Słowem: wymarzony soundtrack do seriali w rodzaju "Jezioro Marzeń". Sęk w tym, że to nie Weezerowi przypadł zaszczyt tworzenia ścieżki dźwiękowej do filmów o dorastającej Jeniffer Love Hewitt. Ich pierwsza, klasyczna już płyta zapoczątkowała potężną falę zasmarkanych, gówniarskich kapelek, od których nie możemy uwolnić się do dziś. Tak jest, podobnie jak Korn wywołał jedenastą plagę egipską w postaci nu-metalu, tak Weezer tchnął potrzebę sięgnięcia w głąb własnej wrażliwości w całe rzesze młodzieży o nienajwyższym IQ.

A teraz ze wstydem muszę przyznać, że należę do tych ciotków, których debiut Weezera nie tylko nie znudził, ale wręcz przypadł do gustu. Wiadomo, głupie, prostackie i wieśniackie, ale co z tego? To jeden z bardziej chwytliwych krążków jakie znam, rzecz kultowa. Każdy kawałek, wyposażony w jebaniutki tune, sprawia wrażenie tak naturalnego i prostolinijnego, że nie sposób nie zapałać miłością do niebieskiego Weezera. Cierpię na przypadłość nieoficjalnie nazywaną "buddyhollyzmem", polegającą na przymusie zapuszczenia Blue Albumu za każdym razem kiedy usłyszę strzępek tekstu następujących utworów: "No One Else", "The World Has Turned And Left Me Here", "Buddy Holly", "Undone – The Sweater Song" oraz "Say It Ain't So". A art-rockową postawę pogardy dla rzeczonej płyty mogę jedynie skwitować uśmiechem niezrozumienia.

Po jakże miłym debiucie nadszedł czas refleksji dla tych kilku pierdołowatych panów z okładki Weezera. Wydany dwa lata później Pinkerton ukazuje nam zespół w dobie przemian, wkraczający w erę kombinowania. Efektem jest album brzmiący odrobinę ambitniej od poprzednika, ale za to całkowicie przeciętnie i nijako. Słowem zwyczajna rockowa płyta, z twarzy podobna zupełnie do nikogo. A potem wszyscy wiemy jak było: pięcioletnia przerwa (5 lat!!) i zamiast penetrowania nowych rejonów całkowity zwrot ku chłamowatym, popowym przebojom: "zielony album", raczej nędza i żałość.

Po roku (braku) oczekiwania otrzymujemy kolejną beznadziejną płytę, podążającą ścieżką wytyczoną przez trzeci krążek. Tak naprawdę nic szczególnego nie można o Maladroit napisać. Wystarczy wyobrazić sobie najzwyklejsze pod słońcem pop-punkowe granie, wyjałowione z wszelkiej inwencji, tworzone tylko dla kasy, i tak dlaej. Jedyną rozpoznawalną cechą Weezera pozostaje głos Riversa Cuomo, stanowiący zresztą wzór idealnej barwy frontmana młodzieżowej formacji.

Jako się rzekło, w warstwie melodycznej niewiele ciekawego dzieje się w piosenkach Weezera już od Pinkerton i, jak się łatwo domyślić, Maladroit nie stanowi tutaj wyjątku, a wręcz przeciwnie: na siłę można znaleźć ze dwa fragmenty do zanucenia. Zarzut, który w normalnym wypadku nie powinien się pojawić, okazuje się najważniejszym, kiedy przypomnimy sobie, gdzie drzemała moc debiutu. Tak jest, chodziło tylko i wyłącznie o to, że każdy utwór można było sobie z przyjemnością zanucić. Nikt przecież nie spodziewa się po tej grupie żadnych rewelacji na płaszczyźnie instrumentalnej – nawet kompletny laik zauważy, że ci goście walą w struny całkiem tępo i bezpłodnie, raz na jakiś czas wplatając w to monotonne pierdzenie jakąś nędzną melodyjną solówkę. Mówiąc bez ogródek, taką słabą płytką prawdopodobnie nikt by się nigdy nie zainteresował, gdyby w 94 roku czterech nastolatków ze słonecznego Los Angeles nie nagrało najbardziej gówniarskiego z klasycznych albumów minionej dekady.

Michał Zagroba    
5 września 2002
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)