RECENZJE

Toro Y Moi
Outer Peace

2019, Carpark 6.2

Chillwave – po dość niespodziewanej i gwałtownej dominacji pod koniec pierwszej dekady nowego stulecia – równie szybko stracił na ważności. Jako jeden z pierwszych gatunków, który narodził się niemal wyłącznie spod wpływów Internetu, dość szybko uznano, że jest zbyt łatwy do powielenia i bazuje głównie na wywoływaniu kulturowej nostalgii. Prekursorzy stylu, tacy jak Toro, Ernest Greene ze swoim Washed Out i Alan Palomo jako Neon Indian, na dobre i na złe musieli sprostać wysokim oczekiwaniom dotyczącym tworzenia nowego brzmienia. Cała trójka przetrwała do końca dekady z różnymi skutkami. Chaz (wcaaaale nie dlatego, że jest niepoważnie gloryfikowany przez większość redakcji) zawsze wychodził obronną ręką, zmieniając się z każdym wydawnictwem, wykazując przy tym potencjał dla songcraftingu, który kładzie kres stylistycznym szufladkowaniom.

Po pierwszym przesłuchaniu można oczywiście próbować nawiązać pretensjonalny dyskurs, jak tonowy album zarysowywuje szorstki szkic dystopijnej przyszłości, technologia staje się bramą do metafizycznych i ulotnych przyjemności, wywołując coraz większą pogoń za hedonistycznym stylem życia. Absurdalność epoki cyfrowej jednak traci na znaczeniu, gdy same utwory nie mają sobą zbyt wiele do zaoferowania.

Outer Peace to pozornie album taneczny. Odpalasz go i masz wrażenie, że może się sprawdzić nawet na domówce. Otwiera go "Fading", który do chillwave'u odnosi się tylko może lirycznie ("everything is fading, fading, fading"). Gdyby wyjąć ten skrzeczący falset, pozostaje pulsujący, dyskotekowy rytm, który jest na tyle gładziutki i bez wyrazu, że mógłby zaledwie na chwilę oświetlić parkiet, by następnie zagościć na stałe w twoim lokalnym centrum handlowym. "Ordinary Pleasure" oferuje chwilowy powiew świeżości i prawdziwą rozkosz poprzez ZMAKSYMALIZOWANIE CAŁEJ PRZYJEMNOŚCI. Na teledysk też się przyjemnie patrzy, btw.

Po równie kojącym i przyjemnym "Laws Of The Universe", muzycznie i tekstowo składającym hołd Jamesowi Murphy'emu, niestety album doznaje drastycznego obrotu o 180 stopni. "Baby Drive It Down" jest jakby zupełnie nie na miejscu. Seksualny podtekst i pseudodancehallowy klimat sprawiają wrażenie, jakby wymuszony i nienaturalny Chaz wolał zaimponować ilością inspiracji, dość niekonsekwentnie się wśród nich poruszając. "Freelance" przełamuje rozczarowującą monotonię drugiej połowy albumu i oznajmia powrót do niezręcznych pląsów. Taka bękarcia hybryda bardziej funkowej strony Daft Punk i wczesnego Of Montreal.

Ostatnie trzy utwory, które zamykają album, są leniwymi dodatkami, a nie częścią w pełni ukształtowanego dzieła. Szczególnie mętny jest "50-50", czyli dręczący auto-tune'owy zamęt, który gasi płytę w mglistym, niesatysfakcjonującym stylu. To nie znaczy, że nowa muzyka Chaz Bear nie jest warta przesłuchania.Outer Peaceto dzieło producenta-weterana i jako takie kusi, by w sprawności technicznej poszukiwać czegoś transcendentnego. Kiedy skrupulatna produkcja Bundicka klika z natychmiastową popową wrażliwością, przez utwory przenikają przebłyski światła. Ciągłe próbowanie w różnych gatunkach odbywa się kosztem spójności i solidnej tożsamości dźwiękowej. Taki notatnik pomysłów w okresie przejściowym niż skończone dzieło. Szkoda tylko udanych singli, które zostały brutalnie wciśnięte w tak nieciekawe towarzystwo. Trzeba było postawić na solidną EP-kę i tyle.

Adam Kiepuszewski    
5 marca 2019
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)