RECENZJE

Tinashe
Joyride

2018, RCA 6.2

Przyznam, że cieszę się z faktu, iż Tinashe w końcu wydała ten zapowiadany od lat album. Wydaje mi się, że zrzuciła z siebie jakiś ciężar i teraz będzie mogła ruszyć dalej. Natomiast wydaje mi się też, że nie wszystko poszło dokładnie tak, jak chciałaby tego sama zainteresowana. Bo oto mamy nadspodziewanie krótki album (raptem ponad 36 minut muzyki to w dzisiejszych czasach rzadkość wśród największych graczy mainstreamu – spójrzmy na Drake'a czy Migosów), który z makro perspektywy jakoś specjalnie nie różni się "klimatem" od wydanego dwa lata temu mixtape'u (choć jaki to mixtape – tak samo jak Cut 4 Me, ale niech będzie) Nightride. Wydawało mi się, że panna Kachingwe gra na "dwa fronty", czyli na swoich oficjalnych studyjnych albumach pokazuje swoją "radiową", mocno popowo-przebojową stronę (o której świadczyły chociażby single "Player" czy "Superlove"), a na mikstejpach przedstawia stonowane, chłodne, wymuskane pod względem produkcyjnym trap alt-r&b. Tymczasem Joyride stoi w dość nieeleganckim stylistycznym rozkroku.

Ale takie "wypośrodkowanie" czy swoisty muzyczny symetryzm w ogóle by mi nie przeszkadzały, gdyby satysfakcjonował mnie poziom numerów. Niestety, nie doszukałem się w trackliście ani porywających hitów na miarę "2 On", ani zmontowanych z dbałością o każdy drobiazg intymnych pieśni w cuchu "Soul Glitch". Nie ma tu też utworów stanowiących coś w rodzaju pomostu między dwiema stronami Tinashe (myślę tu o "Company"). Co zatem zajdziemy na Joyride? Solidnie wyprodukowane, mocno bezpieczne numery, które jakoś nie zaznaczyły się w mojej pamięci. Jasne, te singielki z Future'em i Offsetem to rzeczy, które odnajdą się na niejednej playliście, ale nie są to piosenki nieosiągalne dla pozostałych wokalistek r&b. Nie wspominając już o "Me So Bad" z tak przewidywalnymi i utartymi patentami, jak zmiękczony, EDM-owy motyw syntezatora. Zgoda, Amerykanka nadal czaruje głosem, jak w ekspresyjnym "He Don't Want It" czy brzmiącym jak napisany pod czołówkę nowego Bonda "Salt", ale to wszystko w jej wykonaniu już słyszeliśmy. No i te interludia nie wniosły tu wiele dobrego.

Krótko mówiąc, Joyride okazał się dla mnie lekkim rozczarowaniem. Nie wiem, czy to przez decyzje samej Tinashe, czy to może wytwórnia naciskała, żeby wreszcie wydać przekładaną przez tyle czasu płytę. W każdym razie nie tak wyobrażałem sobie formę i kształt tego sofomora. Oczywiście, nie chcę też jakoś przesadnie narzekać, bo w tym wypadku nie chodzi o to, że płyta jest "słaba", tylko "nie wystarczająco dobra". Jeśli już miałbym wybrać kawałki, które zyskały więcej mojej sympatii, to postawiłbym na "Ooh La La" z trochę wyraźniejszym hookiem refrenu i samplem z "Dilemma" Nelly'ego i umieszczony pod koniec "No Contest" z "jadącym" chorusem i przywołującym w pewnym stopniu atmosferę Nightride w zwrotkach. Ale, szczerze mówiąc, zdecydowanie wolę zapodać cały mixtape z 2016 roku, bo wciąż pozostaje dla mnie największym osiągnięciem Tinashe na długim dystansie. Ale żywię też nadzieję, że w przyszłości jeszcze się to zmieni.

Tomasz Skowyra    
19 kwietnia 2018
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)