RECENZJE

Tame Impala
Lonerism

2012, Modular 8.1

Nie mam pojęcia dlaczego większość źródeł do tej pory konsekwentnie przedstawiało Tame Impala jako trio. Choć de facto jest to recording project Kevina Parkera, to możemy mówić o zespole koncertowym, do którego zaangażował on trzech australijskich ziomków – czyli mamy kwartet. Na co dzień cyrkulują w dziesiątkach powstających i wygasających rock-bandów lokalnej sceny Perth, z których najśmielej poczyna sobie ostatnio Pond, prowadzony przez Jaya Watsona i Nicka Allbrooka z Impali. Również i Parker wspomagał ich na perkusji, ale jego status w Pond uległ komplikacji po sukcesie Innerspeaker.

Właśnie, Innerspeaker. Jeden z najlepszych albumów ostatnich lat, nie sądzicie? Dojście do takiego przekonania może zająć trochę czasu, ale tak właśnie jest. Początkowo nie wdawałem się w świadome słuchanie i odznaczanie chorusów, przejść harmonicznych i jamów, świetnych riffów i bassline’ów. Najpierw zafiksowałem się na repeatowaniu "Solitude Is Bliss", potem wykorzystywałem album do znieczulonego przelotu przez gorące miasto: muzyka przetapia kształty i kolory obsranych przez ptactwo chodników i zwieszonego na ławce beja w kalejdoskopiczne miraże. Nauczyłem się spacerować wolnym krokiem, aplikując w małżowinę potężne dawki gęstego syropu. Z czasem spod lepiku ogłuszającego miksu zaczęła prześwitywać struktura chwytliwego popu, który nie tylko brzmieniowo, lecz także melodycznie znajduje genezę w kontekście przełomu lat 60-tych i 70-tych. Ejstes i Lennon – te dwie postaci zdominowały naszą recenzję Innerspeaker. Szwed, dlatego że zajawka na reanimujących psychodelicznego rocka Dungen ciągle się tli (Tame Impala przecież jak nic innego przypomnieli nam o unikalnym dziele Ta Det Lugnt), a Anglik – ze względu na łudząco podobną barwę Parkera.

Czego można było chcieć od tego zespołu jeśli nie kontynuacji? Nie robiłem pomiarów, ale intuicyjnie strzelam, że ostatnim gitarowym bandem, który narobił tyle szumu w indie-blogosferze był Deerhunter na wysokości Microcastle. Tymczasem, gdy Internet nerwowo klikał i wypatrywał, a reszta zespołu zażywała rock’n’rollowego życia w Australii, Parker wyprowadził się do Europy. Podczas dziesięciomiesięcznego pobytu w Paryżu u swojej dziewczyny dokonał ostatecznych aranżacji materiału, który powstawał od dawna w trasie. Z innych francuskich wpływów: zdjęcie z okładki, "Endors Toi" jako tytuł drugiego tracka i Julien Barbagallo, nowy perkusista. TI stali się kwintetem – dotychczas bębniący Watson zasiadł za klawiaturą. Nowy, silnie wyeksponowany na Lonerism, syntezatorowy element brzmienia, zasygnalizowany został już w pierwszym opublikowanym z tej płyty "Apocalypse Dreams". Poza tym skondensowało się w nim wszystko, co dla zespołu znamienne, a wyciszający się pod koniec psychodeliczny jam był jaskółką znakomitego longpleja.

Wydaje się, że Lonerism zanurzono w roztworze Beatlesów z okresu Revolver, Sgt. Pepper’s... i Magical Mystery Tour, po czym odłożyła się na nim ich lunaparkowo-kwasowa pstrokacizna. W "Why Won't They Talk To Me", podobnie jak w wieńczącym Revolver "Tomorrow Never Knows", prawie zupełnie zluzowano gitary, a tekstury wypełniają syntezator, mechaniczny bit perkusyjny i lennonowskie przeciąganie zgłosek. W fantastycznym aż do bólu głowy "Feels Like We Only Go Backwards" z kolei spotykamy się z "Lucy In The Sky With Diamonds". To tylko dwa przykłady, odwołujace się do wyraźnych paraleli na poziomie nie tylko brzmienia, tempa, charakterystycznych harmonii, lecz także i konkrentych kompozycji. Wspomniany duch beatlesowski jest tu obecny jednak przez większość czasu. Drugim kluczowym odniesieniem jest pewien mroczny zespół z Birmingham. Weźmy osadzony na cięższym, stonerowym poniekąd riffie "Elephant". Budzi on skojarzenia z niewydarzoną kolaboracją Lennona i wczesnego Black Sabbath. Środek kompozycji oddany jest co prawda kwaśnym harcom przesterowanej gitary solowej i tłustego syntezatora, które razem z kosmicznymi bulgotami filtrują się przez efekty, ale po minucie szaleństwa podporządkowują się znów marszrucie głównego riffu. Jest to ichni "Paranoid", kolejny oryginalny numer na Lonerism. Także i tutaj możemy uznać, że orbitowanie wokół bębnienia Warda oraz riffów Iomiego powraca na całej długości albumu. To może nie są inspiracje ani wyraźne zapożyczenia, ale na pewno wynurzająca się w nieregularnych interwałach hard-rockowa praxis tamtych czasów ("Mind Mischief"!). Co ważne, owe reminiscencje nie oznaczają wycieczek w transparentnego bluesa, prog-rockowe kombinatorstwo czy przesadnie rozlazłe jamowanie. Tego ostatniego jest akurat tyle i z takim zagęszczeniem hooków, że wystarczy by zahipnotyzować i zabrać w podróż, lecz nie ma w tym usypiającej przesady.

Skrupulatnie rozpisanym utworom wypada nie szczędzić pochwał i ktoś bardziej biegły w przysłowiowych septymolkach pewnie dorzuciłby swoje trzy grosze.  Kompozycje jako takie stanowią co najmniej 51% wkładu do sukcesu. Tutaj jednak końcowy efekt pochłaniania bez pamięci, nie zaszedłby bez uplastycznienia bazowego brzmienia. Za konsolą, podobnie jak miało to miejsce podczas produkcji Innerspeaker, wsparł Parkera Dave Fridmann. Trudno o bardziej kompetentną głowę niż basista Mercury Rev i etatowy producent Flipsów. Lonerism wykorzystuje z grubsza pięć podstawowych, surowych barw instrumentarium rockowego. Podczas pracy inżynieryjnej sprawiedliwie rozmieszczono je na paśmie, przez co miks jest masywny a jednocześnie selektywny, jeśli chodzi o poszczególne linie. Jest również cholernie eksplozywny. Polecam włożyć głowę między głośniki, gdy w "Nothing That Has Happened So Far Has Been Anything That We Could Control" feeria wybuchowego brzmienia przemieszcza się z lewego do prawego kanału – prosta sztuczka, ale jakie pojechane doznania przy tak tłustym brzmieniu! Bardzo ciekawym wkładem do tak zwanego klimatu okazało się wsamplowanie rozmów i gwaru miejskiego. Manewr  ten obecny jest również w opartym na Doorsowych organach "Keep On Lying" – tak jakby po błogiej alienacji, do świadomości zaczynał przeciekać strumień przepływającego obok życia społecznego.

Nie udzielił mi się nastrój epoki hipisów. Jestem daleki od kontekstu społeczno-kulturowych opresji, jakie doskwierały pierwszemu pokoleniu nie pamiętającemu II Wojny Światowej. Fuck, nie pamiętam Wietnamu! Te doświadczenia z pewnością silnie rzutowały na sposób percypowania muzyki. Ja jednak ze spokojnym sumieniem stawiam sobie Lonerism na równi z wieloma kanonicznymi dziełami tamtej epoki. Tame Impala czterdzieści lat później prochu nie wymyśla, ale z całym dobrodziejstwem nowoczesnej obróbki dźwięku popełnia tak zwany album klasyczny. Obok klasycznie napisanych piosenek zwyciężyła synergia przesterowanych na wiele sposobów gitar, ich solówek, jamów, stabilnych riffów i efektów wah-wah, a także barwień tekstury na zmianę z synthami; tłustych, bujających i wykrzywiających brwi linii basowych; wokali i bębnów zmanipulowanych natężeniem pogłosu; i wreszcie sztuczek produkcyjnych oraz ekstraklasowego masteringu. Da się, i to jest bardzo pokaźny ładunek optymizmu, że ciągle się da nagrać na gitarach muzykę tak błogą, soczyście się sączącą i zarazem seryjnie wyprowadzającą tak samo soczyście trafione uderzenia, że nie wiesz, gdzie uciekać z głową. A gdy na koniec Kevin Parker śpiewa do  pianina i nie brzmi jak John Lennon śpiewający "Imagine", gdy samotnie sprzęga gitara, jest ten moment, by się pozbierać i może gdzieś pójść – gotta be above it.

Michał Hantke    
24 października 2012
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)