RECENZJE

Solange
When I Get Home

2019, Columbia 7.1

A więc Solange. Po trzech latach od lekko niesamowitej płyty – powrót do domu. Mieszkanka Houston, która w 2008 śpiewała "I'll never be picture perfect Beyonce", reprezentuje swoją silną twórczą podmiotowość – znów. Nic specjalnie nowego, nigdy przecież nie przestała, nie wywołuje to w pierwszej kolejności specjalnie intensywnego zaciekawienia. "I can't be a singular expression of myself, there's too many parts, too many spaces, too many manifestations, too many lines, too many curves, too many troubles, too many journeys, too many mountains, too many rivers, so many" – słyszymy seksownie sunące słowa Solange w jednym z (tylko z pozoru) w sumie niepotrzebnych interludiów, tak wielu (6/19) na tym albumie. When I Get Home jest zbudowane na fundamentach rodzinnego miasta artystki, eksplorowaniu i celebracji swoich czarnych korzeni i kobiecości – również czarnej, to bardzo ważne. Siri, czy ja wiem, o czym mówi ta kobieta? Czy poza przyjemnością słuchania jej głosu jestem w stanie znaleźć tego albumu esencję netto? Czy moje sfatygowane muzycznie podniebienie jest na miejscu, żeby ot tak wystawić tej płycie dwie cyferki oddzielone kropką? Co najmniej pół albumu to właśnie odpowiedź – że niespecjalnie. Solange swoją silną samoświadomością afirmuje chęć zmieniania statusu quo – przepuszczania czarnej muzyki przez białe spojrzenie; nie za bardzo jest tu chyba dla nas miejsce. Inwestowanie swoich emocji w mocne poczucie przynależności, rozpierająca duma i promieniująca siła impresjonistycznie malują muzyczną definicję domu. When I Get Home to soczewka przejścia między sobą i swoim pochodzeniem.

Ten album w rzeczywistości nie ma wcale dziewiętnastu utworów. Sample. Przejście. Zmysłowy, z lekka kuglarski wokal Solange. Wata. E, e, g. Sample. Jazzowa praca u podstaw wymieszana z próbką hip hopu z lat 90. Śliczna kompozycyjnie piosenka w estetyce Talk Talk, gdyby jakiekolwiek r&b było tego warte. Wysokie synthy, trochę waty, przejście. Piękny stop neosoulowej ckliwości. Wata, przesadzam. Patchworkowy tryb lepienia płyty ma jednak swój niezbywalny urok, którym jest skuteczna ucieczka od nudnawej (dla Solange) fabryki muzyki pop. Przepotężna lista współtwórców albumu – raczej bez znaczenia. Tyler the Creator, Gucci Mane, Steave Lacy, Playboi Carti, Sampha, Panda Bear, Earl Sweatshirt, Dev Hynes, Pharell Williams, Metro Boomin – przecież ta lista wygląda jak zwiastun lukratywnego festiwalu wspaniałości posypanego bengerowym confetti, na który ulotki z zaproszeniem spadają z nieba, ale no nie. Solange nie dała raczej za dużo miejsca swoim gościom: widać i słychać ładnie Samphę i Tylera (napisałabym też, że ad-liby Playboia, gdybym nie tkwiła w swoim oburzającym dla wszystkich wokół postanowieniu, że o Playboiu albo dobrze, albo wcale), reszta wydaje mi się raczej zbędna, takie samodośpiewywanie, raczej tło, trochę nic. A à propos samodośpiewywania: When I Get Home to płyta jednej wielkiej repetycji – mamy zapętlone wersy, zaplątane w dosyć powtarzalne, niemalże mantrowe, ale też już-to-gdzieś-słyszałam melodie (chociaż zdarzają się śliczne zmiany metrum czy tonacji, jak w "Jerrod" w 2:27). Echa The Internet i Ryana Powera gdzieś w openerze; gdzieś Thundercat i D'Angelo, Frank Ocean i jeszcze trochę płytek chodnikowych z przedbiegów do soulowo/funkowego Olimpu. Niemniej przemyślane są te wszystkie melodie, misternie napisane, ja wierzę w melodie, nawet gdy mnie czasem męczą lub nużą. "Binz" świeci dla mnie na płycie jasno, najjaśniej (zresztą jak cudowna jest Knowles w cudownym teledysku, tańcząca przed swoją kamerką w laptopie). Gdyby "Binz" było płytą, która trwa minutę dwadzieścia sześć, dałabym 9.0, wciąż się jednak wstydząc przed Solange za te cyferki, ale wstydząc się nie bez samozadowolenia.

"Black faith still can't be washed away" wyjęte z "Almedy" to chyba to netto, o które pytałam na początku. Postać Solange i jej aura to też netto, ponadto. To, jak tańczy rozczochrana w piżamie w wyżej wspomnianym teledysku i na miniaturkach filmowych na Spotify, gdy wygląda jak kobiecy monument wprost wyjęty z reklam high-fashion najekskluzywniejszych perfum świata. When I Get Home to święto dla Houston, święto dla kobiet, dla czarnych kobiet, dla Solange i wszystkich ludzi, którzy chociaż trochę lubią melodie. Ja trochę świętuję.

Adela Kiszka    
20 marca 2019
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)