RECENZJE

Ryūichi Sakamoto
async

2017, Commmons / Milan 7.0

Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, kim jest i ile dla japońskiej kultury zrobił Ryūichi Sakamoto. Może ostatnio ten legendarny kompozytor, producent czy songwriter jest głównie kojarzony z filmowymi soundtrackami (zwłaszcza dzięki ścieżce dźwiękowej do The Revenant Iñárritu), ale Sakamoto zrobił znacznie, znacznie więcej. Już sama lista artystów współpracujących z Japończykiem jest aż nazbyt wymowna (od kolegów z YMO oraz Taeko Ohnuki przez Thomasa Dolby'ego, Fennesza, Davida Sylviana po Alva Noto czy Iggy Popa, a wymieniać można jeszcze dłuuuuugo). Przydałoby się solidne omówienie jego twórczości, ale w tym miejscu można tylko wspomnieć pionierski etap solo i synth-popowego tria Yellow Magic Orchestra, którego był członkiem, następnie rozdział art-rock-popowy (z którego szczególnie polecam album Ongaku Zukan), potem próby flirtowania z muzyką house'ową, trip hopem czy nawet r&b (weźmy chociażby krążek Smoochy), aż wreszcie szukanie wyciszenia w neo-klasycznych, ambientowych i soundtrackowych sferach dźwięków. Nietrudno zgadnąć, że async porusza się właśnie w tym ostatnim estetycznym polu.

Właściwie Sakamoto już nic nie musi udowadniać, a jednak wciąż jest aktywny. Nawet gdy zdiagnozowano u niego raka krtani (na szczęście chorobę udało się pokonać), nie przestał komponować, a to smutne doświadczenie odcisnęło się na jego wrażliwości artystycznej. async to dzieło zainspirowane naturą, ale również prozaicznymi sytuacjami i rzeczami, z którymi codziennie mamy styczność. To muzyka skupiająca się na rozważaniach wokół ambientu, ale mam wrażenie, że jest to album, który wpisuje się w format wydawnictw Terre Thaemlitz. A to oznacza, że na płycie obok powolnych, statycznych soundscape'ów można przypiąć fragmenty hałasu, dla którego kontrapunktem będzie zupełna cisza, ale można też wkleić homilię Benedykta XVI, bo to twórca decyduje o kształcie dzieła. Może zamiary i decyzje Sakamoto nie są aż tak radykalne i bezkompromisowe, choć kształt nowego longplaya pozwala sądzić, że ambicja zebrania w jednym miejscu kilku odrębnych krain i stworzenie z nich jednorodnego świata miała tu miejsce.

Może wygląda to na modną formułkę mającą ładnie wyglądać w presskicie, ale async ma być w zamyśle soundtrackiem do nieistniejącego filmu Andrieja Tarkowskiego. W świecie ambientu taka charakteryzacja optyki brzmi jak wyświechtany frazes, ale w "life, life" David Sylvian cytuje fragment poezji rosyjskiego reżysera, a tytuł pięknego, post-apokaliptycznego pejzażu na modłę Boards Of Canada, czyli "solari", też nie jest przypadkiem. Zresztą takich malarskich, filmowo-ambientowych impresji (z dodatkiem musique concrète oraz field recordings) jest więcej: weźmy umieszczone na podmokłym, bagnistym terenie zmagania w "Walker" czy wyciszająco-kontemplacyjny fragment "honj". A to tylko jeden odcień stanowiący o kolorycie albumu. Początek w postaci "andata" to kompozycja oparta na digitalnym szumie i organowej melodii w minorowym nastroju z oszczędnym akompaniamentem fortepianu. Ten instrument jest z kolei kanwą miniatury "ubi" (co nie może dziwić, bo w końcu Sakamoto nagrywał całe płyty tylko na instrumencie z czarno-białymi klawiszami), gdzie drugim ważnym elementem jest odgłos quasi-sondy przypominający sygnał znany z "Echoes" Pink Floyd. Natomiast najbardziej statycznymi momentami są tutaj dwie ostatnie pozycje w trackliście: "ff" i "garden". Pierwszy znacznie chłodniejszy i jakby mniej "ludzki", drugi natomiast cieplejszy oraz łagodniejszy, będący cichym, ale optymistycznym zamknięciem całej historii. Najbardziej popowa cząstka? Oczywiście "stakra" z soundem bliskim wojażom Cliffa Martineza.

Ale to wciąż nie wszystkie twarze zaprezentowane przez Sakamoto na swoim nowym długograju. Chciałbym jeszcze wspomnieć o utworach najbardziej bliskich stylistyce Terre Thaemlitz, a jest to między innymi "ZURE". Kompozycja zbudowana na bazie odchodzących od siebie niskich akordów, w tle której rozgrywa się jakby inna opowieść: rwana, zakłócana, nieskończona. Ta dwutorowa narracja budzi niezwykle sugestywne skojarzenia z eksperymentalną formą niektórych pieśni na Soulnessless. Podobnie jak wymowny "life, life" czy wciągający, wdrożony w kliniczny niepokój esej "fullmoon", z rozplanowanymi w kanałach komentarzami w kilku językach (m.in. w rosyjskim, japońskim, niemieckim, francuskim i oczywiście angielskim), gdzie Sakamoto zastanawia się nad istotą czasu i życia, pytając na przykład, ile jeszcze razy zobaczymy wschód słońca w ciągu trwania naszej egzystencji (głos należy do Paula Bowlesa i jest fragmentem pochodzącym z filmu The Sheltering Sky Bertolucciego, do którego Sakamoto skomponował muzykę). Są tu wreszcie bardziej wymagające utwory, umieszczone gdzieś między oszczędnym ambientem a awangardowym minimalizmem ("disintegration"), nieokiełznaną, szarpaną muzyką współczesną ("async") czy elektroakustyczną improwizacją ("tri").

I cóż mogę powiedzieć: to może nie są utwory nadprzyrodzone czy zmieniające historię, ale z przyjemnością słucha mi się płyty tak doświadczonego, świadomego i posługującego się swoim własnym językiem artysty, jakim jest Ryūichi Sakamoto. Jak dla mnie async ze spokojem w sercu można uznać za jedno wyróżniających się wydawnictw w przeogromnej dyskografii japońskiego maestro. Kłaniam się.

Tomasz Skowyra    
17 maja 2017
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)