RECENZJE

Resplendent
In A Wilderness (EP) / Wings Beneath The Sills (EP) / Casket City Wolves (EP)

2003, Mixx Tape 6.4

Miło jest spotkać się z dawno nie widzianym kumplem. Zwłaszcza, gdy nie spodziewałeś się już go nigdy zobaczyć, bo wyjechał do Stanów na stałe czy też po prostu nagle zniknął. Dokładnie takie wrażenie spotkało mnie, gdy zapuściłem po raz pierwszy nowy materiał Micheala Lenzi'ego, podpisującego się jako M. Resplendent wokalisty Fire Show. Być może pamiętacie, że nim drugi krążek tego zespołu – wyśmienity Saint The Fire Show – trafił w nasze ręce, grupa przestała istnieć. Rozpadła się. Właściwie nie byłoby czym zaprzątać sobie głowy, gdyby wymieniony album nie był tak piekielnie dobry. Plasując dzieło zespołu w czubie podsumowania roku 2002 czułem obecność gorzkiego faktu – hej, oni już nic nie nagrają. Było to jednak stwierdzenie pochopne. Jak pisał mi niedawno znajomy po śmierci artysty, którego nazwiska przy tak błahej okazji nawet nie ośmielam się wymienić: "Co się z nim stało? Nie mógł tak po prostu zniknąć". No właśnie, Fire Show to rozdział zamknięty, ale jego członkowie żyją dalej, nawet w tej chwili, gdy piszę te słowa. Jedzą hamburgera, śpią, włóczą się po ulicach Chicago. Albo tworzą muzykę.

Ostatnia opcja szczególnie prawdopodobna jest w przypadku dawnego frontmana zespołu, wspomnianego Lenzi'ego. Wydał on w zeszłym roku trzy solowe EP-ki, co niesie za sobą kilka skutków. Zacznę może frywolnie od końca. Resplendent wykazał na przykład, że to głównie on krył się za przejmującymi (delikatnie mówiąc, zresztą niedawno ukazał się mój Playlist na temat jednego z tych skrawków) przerywnikami Saint The Fire Show. Najświeższe jego wydawnictwa obfitują w sześćdziesięcio- czy też dziewiećdziesięcio-sekundniki bijące w bardzo podobną nutę. W recenzjach wszelakie intra / outra / intermisje (nie obrazicie się zapewne, jak spolszczę angielskie "intermission") przeważnie nakreśla się jednym tylko słowem, dajmy na to "mglisty" albo "mdły". W wypadku większości miniatur Resplendenta nawet składająca się z czterech liter próba ujęcia ich w wyrazy okazałaby się za długa, gdzieś tak o cztery znaki właśnie. Fakt ten oddaje momentami niesprecyzowany charakter krążka, or should I say, jego osobowość.

Dlaczego osobowość? To termin szerszy objętościowo niż charakter, poza tym stworzony został docelowo do stosowania wobec ludzi. A zaryzykuję wysuniecie poglądu, że mini-albumy Resplendenta to precyzyjnie uszyte autoportrety autora. Zasugerowała to forma, czyli między innymi jeszcze silniej emocjonalne podejście do wokalu, którego niektóre partie zdają się czynić z mojego pokoju największy gabarytowo konfesjonał świata. Choć nie nawiązująca raczej do skojarzenia treść tak udekorowanych liryk powinna rozmyć nieco powyższe wrażenie, to właściwie czyni je jedynie mniej bezpośrednim. Zwłaszcza gdy spostrzeżemy gdzie tkwi siła ostatnich dokonań Lenzi'ego. Otóż w nim. W jego obecności. Nie tylko o wyśmienity wokal (ej ja naprawdę po Saint The Fire Show mam nowego kumpla, co z tego, że uwięzionego między kanałami płyty CD) się rozchodzi. Te digitalne podkłady nie przyciągałyby tak, gdyby nie były wyraźnie stworzone do fuzji z timbre Resplendenta.

Absencja pozostałych członków zespołu-matki dla Resplendenta przejawia się bardzo wyraźnym ograniczeniem występowania dzierżonych przez nich uprzednio instrumentów. I tak rolę gitary zdecydowanie zepchnięto na margines, ledwie kilka jej spokojnych akordów znajdziemy głównie na Casket City Wolves. Zabieg automatycznie sprowadził warstwę podkładu w rejony czysto komputerowe, czyniąc tym samym i bas jego częścią, a nie oddzielnym elementem układanki. Domyślam się, że w waszych głowach zrodziła się właśnie pewna dwuwyrazowa myśl. Krąży i krąży... I słusznie. Nie trzeba być Sherlockiem, by na zasadzie wewnętrznej symulacji wydedukować do czego zaraz porównam zelektryfikowanego dziedzica Fire Show. Xiu Xiu, w rzeczy samej. Choć Resplendent rzeczywiście mógłby udanie supportować występy Stewarta i spółki, nie przestraszcie się wywołania tych popaprańców. Nasilenie wszelakich stanów lękowych u Lenzi'ego mieści się w przyjętych przez odpowiednie komisje normach. Nie natrafiamy u niego na niebezpieczne dla psychiki naprężenia emocjonalne. Dzięki łagodnemu usposobieniu kolesia nikt nas tu nie atakuje, a najcięższe dla harmonii duszy momenty raczej skłaniają ku zadumie, niż pozbawiają na tydzień zdolności do śmiania się.

A niewątpliwie dysponując podobnym zapasem smutków Xiu Xiu przeszliby samych siebie, najprawdopodobniej mordując się tępymi nożami przed studyjnymi mikrofonami (ciekawe, czy i wówczas ogłoszono by postęp ich "bardziej piosenkowego wizerunku"). Resplendent na szczęście podążył w innym kierunku, wprawiając swoją muzykę (a zarazem i nas) w rodzaj letargu. Pokaźna doza kreatywności sprawia, że pomimo dominacji statyczności nie traci się zainteresowania. Zwłaszcza, gdy Lenzi przemawia (w tym konkretnym wypadku czyni to na tle prosto od Boards Of Canada): "So I got your message / Your message broke my phone / Scaring me". To niezwykłe, jak już na przestrzeni tych kilku wolno wypowiadanych słów razi nas rezygnacja, poddanie się, porzucenie nadziei. Inni darliby się okrągłą godzinę, rozrywali szaty, tudzież łkali. Resplendent całkowicie naturalnie przekazuje co mu na sercu leży. Słuchając jego nagrań w nocy nie zdziwcie się, gdy niespodzianie położy się obok. Tuż obok.

Jak rzadko kiedy moje oceny przypisane poszczególnym krążkom funkcjonują jako płynne przybliżenia. In A Wilderness określiłem jako nieznacznie słabszą od dwóch pozostałych, bo mniej urozmaiconą, a najdłuższą EP-kę. Odrobina różniąca Wings Beneath The Sills od Casket City Wolves to wynik mniej neurotycznego, a zahacząjego o (chybotliwe co prawda) rozluźnienie nastroju tej pierwszej. Zwyczajnie preferuję okolice bardziej ponure, bo to w nich najbardziej Lenzi'emu do twarzy.

Aha. Saint The Fire Show nie było przypadkiem.

Jędrzej Michalak    
9 kwietnia 2004
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)