RECENZJE

Rejjie Snow
Dear Annie

2018, 300 Entertainment / Honeymoon 5.6

O co chodzi z tym trendem na zbyt długie albumy? Czy 40-minutowy album nie wystarczyłby jako forma przekazu? Podobno wszystko zaczęło się od Drake’a i jego Views, które przy 20 utworach, było raczej nużącym doświadczeniem, ale marketingowo znakomitym ruchem, biorąc pod uwagę boom streamingowy. Za ciosem poszli tacy artyści jak The Weeknd, Lana Del Rey, Future czy niedawno Migosi, których Culture II trwało aż godzinę i 46 minut. To wcale nie przeszkodziło albumowi we wspięciu się na sam szczyt notowań Billboardu. Ten nieoczekiwany przerost ilości nad jakością skutkuje uszczęśliwieniem mas, ale też niekonsekwencją tworzonych projektów, które najczęściej są bardzo nierówne, przydługie i tworzone na siłę.

Ale do meritum. Exhibit A: Rejjie Snow. Mamy do czynienia z dwudziestoczteroletnim raperem z Dublina, jedynym artystą spoza Ameryki nagrywającym dla wytwórni 300 Entertainment (która pod swoje skrzydła wzięła Migosów, Fetty’ego Wapa czy Young Thuga). Od 2012 roku, kiedy porzucił obiecującą karierę piłkarza dla muzyki, Snow wydał szereg niezłych singli, na których zamglone, nieco jazzowe bity, przeplatały się z trapowymi wstawkami. Najnowszy projekt Irlandczyka, Dear Annie, jest kolosalnym concept-albumem o miłości, tej szczęśliwiej, jak i tej mniej udanej. Wcale niegłupim ruchem było poprzedzenie albumu dwoma EP-kami, które zawierały wybrane utwory z albumu. Znając już część utworów, słuchacz na pewno zupełnie inaczej podchodzi do projektu, bo najbardziej lubimy to co znamy.

Rejjie to skądinąd już żywa historia, biorąc pod uwagę fakt, że jest pierwszym raperem z Irlandii, który przebił się do szeroko pojętego mainstreamu. Paradoksalnie, najbardziej irlandzka jest chyba sama okładka, przedstawiająca niewinną, rudowłosą dziewczynkę. Trudno się tym faktem lekko nie rozczarować, biorąc pod uwagę, jak bardzo artysta mógłby wyróżniać się spośród innych aspirujących raperów. Ale nie ma co się oszukiwać: zapotrzebowanie na jego muzykę i tak się na pewno znajdzie. W erze mainstreamowego trapu i stakatego, nierównego flow, poczucie frazy i rytmu Rejjiego jest na wagę złota.

Tematyka Dear Annie, jak niemal każdego hip-hopowego albumu od czasów Speakerboxx/The Love Below Outkastu, dotyczy spraw sercowych i relacji międzyludzkich. Rejjie wykazuje się wyjątkową różnorodnością muzyczną. W swoich utworach czerpie zarówno z francuskich nagrań ruchu yé-yé z lat 60-tych, jak i z Gang Starr. Trudno będzie mu uciec także od współczesnych inspiracji, bo takie "Desolé" czy "Room 27" to niemalże zżynka z Flower Boy Tylera. Koncepcyjnie Dear Annie jest w pewnym sensie porównywalny z zeszłorocznym projektem Drake’a More Life. Zebrane na albumie utwory, choć różne stylistycznie, przechodzą z jednego w drugi w płynny sposób, stanowiąc razem swego rodzaju playlistę. Wspólny mianownik to głos Snowa, którego maniera jest praktycznie składową Tylera the Creatora i Micka Jenkinsa. Wśród tych 20 utworów najbardziej wybija się rozsądnie wybrany na główny singiel, bujający "Egyptian Luvr", wyprodukowany przez producenckiego guru nowego pokolenia, czyli Kaytranadę. "Spaceships" i "LMFAO" również mają przebojowy potencjał, ale kryją się wśród masy lekkich, stonowanych utworów, które za pierwszym odsłuchem cieżko odróżnić od siebie. Są to z reguły całkiem niezłe pioseneczki, ale w większości nadające się bardziej do tła niż do wnikliwej kontemplacji.

Granica na Dear Annie między słodyczą a banalnością jest niestety dość cienka. W "Rainbows" dość przeciętna melodia powtarzana w kółko nie skutkuje niczym owocnym. Choć delikatne, melodyjne rapowanie Snowa często idealnie zgrywa się z bitami, czasami osobiście żałuję, że płyta właściwie nie ma charakteru, brak jej pazura z wczesnych nagrań, kiedy raper jeszcze krył się pod aliasem Lecs Luther. Dopiero w ostatnim, świetnym utworze, nomen omen "Greatness", następuje ekscytujące przełamanie konwencji, i kiedy łapiemy zajawkę na więcej, płyta się brutalnie urywa. Z drugiej strony, gdyby nie wygładzone brzmienie i ustanowienie tematyki miłości priorytetem, być może album nie byłby tak spójny i jednolity. Nawet jeśli oznaczało to wyrzucenie z albumu tak świetnych singli, jak "D.R.U.G.S.", czy protest songu w postaci "Crooked Cops".

Przez długi czas na świecie było za mało piosenek Rejjiego Snowa. Teraz, na debiutanckim albumie, podejmując się niemożliwego zadania zanalizowania i zdefiniowania miłości w ciągu 61 minut, artysta stworzył dzieło może i wadliwe, ale warte przesłuchania. Jest to świadectwo młodego, zdolnego człowieka, jeszcze kształtującego swoją tożsamość artystyczną, ale mającego przebłyski świetności. Kibicowałem mu od czasów Rejovich, i będę kibicował dalej, bo chociaż właśnie co wydał dwudziestoutworowe monstrum, mam szczerą nadzieję, że to dopiero początek tego, co ma naprawdę do zaoferowania.

Adam Kiepuszewski    
12 marca 2018
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)