RECENZJE

Radiohead
The King Of Limbs

2011, Self-released 7.3

Słoneczne przedpołudnie w pewnym pokoju na Mokotowie. Wtorek lub środa zeszłego tygodnia. Na docierającą do nas wiadomość o premierze nowego albumu Radiohead reagujemy przyjaznym śmiechem – "znowu to zrobili". Zaczynamy wyobrażać sobie jak potencjalnie mógłby ten czekający nas już w sobotę album wyglądać:
– Dubstep, zobaczysz.
– Nie, myślę, że bardziej pójdą w stronę Flying Lotusa. I w sumie byłoby spoko, jak dla mnie lepiej niż dubstepy.
– No, mogłoby być.
(...)
– A co gdyby nagrali płytę krautrockową? Zobacz, możliwe.
– Nie no, krautrockową chyba nie.

Nie nazwałbym tego niecierpliwością, ale pewna ciekawość zawisła w powietrzu.

Dziś, kiedy od paru dni wiemy już z czym mamy do czynienia, mimo, że nie tak łatwo było wyczuć to od pierwszego przesłuchania, widzimy, w jak niewymuszony sposób i jak dużo racji mieliśmy. Trzy wymienione drogi stały się rzeczywiście filarami, na których opiera się The King Of Limbs. To znaczyłoby, że albo nienajgorsi z nas profeci, albo Radiohead stali się przewidywalni. Cóż, chcę wierzyć, że w umiejętności przewidywania osiągnięcia mam daleko większe niż to tutaj, nigdy jednak nie powiedziałbym też, że album, mimo naszych trafień, jest przewidywalny. Chodzi o proporcje.

Jedyna przewidywalność jaką dostrzegam na The King Of Limbs jest raczej chlubna. Chodzi o ponowienie konstytuującego przecież od dawna tzw. styl Radiohead procesu syntezy świeżości i niuansów branych z bogatego świata muzyki ciekawej, a nieco obco brzmiącej tzw. masowemu odbiorcy, w nową jakość, jakby bardziej dla niego odpowiednią. Cała sprawa polega na tym, że produktem ubocznym syntezy jest piękno, w ilościach nieprzyzwoitych. Cała sprawa z nowym albumem polega zaś na tym, że to, powiedzmy, piękno, ta nowa jakość, nigdy jeszcze nie była tak niewymuszona, tak odciążona z pewnego patosu (choć uprę się, że to nieodpowiednie słowo) także charakterystycznego dla zespołu.

The King Of Limbs jest trudną płytą właśnie z powodu tego znacznego przesunięcia środka ciężkości, posunięcia o tyle kapitalnego, co wysyłającego sygnał o końcu pretensji do wielkości nowych albumów, a mimo to bardzo mądrze pozostawiającego Radiohead w grze. Myślałem sobie: po co właściwie potrzebne jest im nagrywanie kolejnego albumu? Cieszę się, że widzę: po to, żeby nagrać kolejną bardzo dobrą i piekielnie inteligentną płytę, stać się żywym elementarzem zachowania tuzów jakiegoś rodzaju, żeby zagrać własnym statusem, zagrać na własnym statusie, wreszcie – żeby przypomnieć o tym, jak genialne i niepodważalne płyty już nagrali, o czym tak naprawdę gatunek słuchaczy wnikliwych teraz, w roku 2011 raczej nie pamięta.

Album, jak widniało powyżej, jest wymagający, łatwy do zignorowania. Poza tym jest krótki. Dzieli się na dwie części: tracki 1-4 - trochę "inne" na pierwszy rzut oka, tracki 6-8 – stonowane oraz przełamanie w piątym, singlowym "Lotus Flower", nie do końca, ale jednak najbardziej przypominającym wcześniejsze albumy, o którym na początku z lekkim niesmakiem pomyślałem "kopia", teraz już jednak zdążyłem go polubić. Zaczyna się od opartego na bicie rzeczywiście wzorowanym na Flying Lotusie "Bloom" i jest to wejście w płytę przypominające In Rainbows i tamtejszy "15 Steps", czyli wyeksponowanie najbardziej widocznej nowości, a poza tym wejście silne i charakterystyczne. Jakby krautowym rytmem podszyty jest trzeci na płycie "Little By Little", zachowujący dość tradycyjną strukturę i także rzucający się w oczy od razu, a przy tym chyba najbardziej "przebojowy" o ile można w przypadku Radiohead mówić o przebojach (no co, elegancka klisza!). Najbardziej krautrockowy i przynoszący nienachalną a pokaźną innowację jest natomiast closer zatytułowany "Separator", w którym utwór Radiohead jest wręcz dość bezczelnie oparty na mniej jamowym, a trochę bardziej kontrolowanym szkielecie Can, wliczając w to nie tylko sekcję rytmiczną, ale także brzmienie gitar, niemal zupełnie cytujący początek i całkowity, zaraźliwy luz w kompozycji, taki, jakiego jeszcze w żadnym utworze Radiohead dotąd nie zauważyłem.

Z kategorii rzeczy, których jakoś jednak można się było spodziewać mamy drugi "Morning Mr Magpie", znany wcześniej fanom grupy, po którym najbardziej da się rozpoznać, że prawdopodobnie pierwotnie napisany został na gitarę akustyczną, a także zaznaczające wyraźnie tę umowną stronę b albumu klasyczne "wolne": "Codex" i "Give Up The Ghost", przypominające o In Rainbows – pierwszy dość nieskomplikowanie zaaranżowany na pianino i głos Yorke'a i drugi, cichą gitarą utkany. Moją wisienkę na torcie zostawiłem jednak na koniec i jest nią instrumentalny "Feral", czyli mniej techniczna odpowiedź na dubstep, oparta na niemal breakbeacie, ze spogłosowanym Yorkiem potraktowanym jako instrument – dla mnie dokładnie taka synteza, z jakiej zespół słynął dotychczas, duch w maszynie i niezbyt mająca odpowiednik strona, w jaką, dla mnie, zespół mógłby pójść na ewentualnych następnych albumach, na które nie czekajmy, ale które, uczciwie, choć znów nieco profetycznie, przyjmujmy zawsze z otwartymi ramionami, bo – zwyczajnie – nie warto inaczej.

Radek Pulkowski    
24 lutego 2011
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)