RECENZJE

Radiohead
A Moon Shaped Pool

2016, XL 7.8

Miła, nieco zimnowojenna paranoja, relaksujące reminiscencje dewastujących rozstań i jak zawsze przyjemne grzebanie we własnej przeszłości – zapewne po to sięgacie po Gaydiohead i nowy album pod tym względem nie ma prawa was rozczarować, ale zacznijmy od tego że tam, skąd pochodzę, ostatnie lata w biografii Thoma Yorke'a zapamiętamy jako ciąg wydarzeń nieprzesadnie imponujących (na szczęście). Wokalista, razem ze słynnym basistą zespołu, który przejdzie do historii jako niezłomny dostarczyciel podtatusiałej, pseudofunkowej padaki, nagrał płytę zatytułowaną zgrabnie Amok; wydał też nudną solówkę na torrentach, wreszcie przed publikacją nowej płyty **zniknął** wraz z kolegami z Internetu (kumacie, to ten zespół od obsesji na punkcie technologii...). Łukasz Warna-Wiesławski robił to 10 lat temu i był bardziej przekonujący. Tymczasem niewrażliwi na mitologizację mieli używanie, niechętni "zdychającej starej gwardii".

Cała ta nieznośna aura, do której w taki czy inny sposób odnoszą się wszyscy piszący o zespole, przypomina mi fragment z kapeckiego przewodnika po Brzozowskim, niestety nie zanotowałem tytułu eseju i autora, a nie mam egzemplarza na podorędziu:

"Stanisławowi Brzozowskiemu nie zaszkodziłoby, gdyby czasem wyskoczył do pubu napić się piwa i posłuchać dobrego britpopowego zespołu. Wydaje się czasem, że Brzozowski chętnie zredukowałby ludzi do roli walczących i produkujących maszyn. Jego robotnicy zbyt często przypominają hieratyczne rzeźby proletariackich herosów spod Pałacu Kultury. Jego fanatyczny kult walki i pracy warto czasem zrównoważyć zdrową dawką plebejskiego olewactwa".

Siedzimy więc w pubie, słuchamy dobrego, niegdyś britpopowego zespołu. W porównaniu choćby do tzw. Wielkich Nieobecnych, wizerunkowo-estetyczne rewolucje rozbudzające wyobraźnię krytyków trwały w przypadku Radiohead zaledwie kilka lat. Podsumowali się w 2003 roku i od tej pory wycofali się na bezpieczne pozycje, korzystając z erudycyjnego zaplecza, dostarczając parę mniej (In Rainbows) lub bardziej (The King Of Limbs) spójnych kolaży, z rzadka spoglądając na to, jak przelatują im przez palce ciekawsi młodsi. To żaden zarzut, po prostu nie nagrywają płyt-manifestów, choćby wcisnęli Ci te piosenki za darmo, przy pomocy aplikacji mobilnej, po ściągnięciu której zostajesz przeniesiony do rzeczywistości wirtualnej, w której posthumanistyczny dyskurs miesza się z artystowską dekadencją, a drzewa mają oczy. Potrzeba często fałszywie rozumianego nowatorstwa mnie nudzi, to jakieś marketingowe narzędzia do opisu. Pytanie jest źle postawione. "Dlaczego historia oszukuje nas szeptem ambicji i uwodzi próżnością?" – to jest dobrze postawione pytanie. Gdy zapytacie, czy można pogodzić wypracowywanie własnego języka, dochodzenie do porozumienia ze swoim sposobem komunikacji ze światem, a zarazem ciągłą ewolucję i odkrywanie się na nowo, a także krytykę Łony i całowanie się po mordach z Radiohead, odpowiem: czasem tak, czasem nie, zależy czy piosenki są dobre.

Na A Moon Shaped Pool zachwycam się docenioną już wszem i wobec robotą Greenwooda (Penderecki, Reich, osoba generalnie poważna), faktycznie wkraczającą tu i ówdzie na songwritingowy grunt w miejsce podniosłej ornamentyki. Czasem wolałbym jednak usłyszeć/słyszę w tym kawałki, które pobrzmiewają szorstkością pierwowzorów, np. "Decks Dark" albo "Present Tense", oglądam koncertowe, surowe wykonanie "Burn the Witch" i to rozdwojenie, między "fajnym, britpopowym" zespołem a wielkim rockbandem na ciężkie czasy schyłku z dwoma neurotycznymi geniuszami na czele w ogóle mnie nie uwiera, nie przywiązuje do myśli innych niż przyjemne, ułatwia kluczenie między elektoratami.

Nawet jeśli myślicie, że sekcja rytmiczna to po prostu starszy Greenwood i Łysy z Brazzers albo Żyd i Hindus z Big Bang Theory, to kolesie odwalają robotę perfekcyjnie naoliwionego mechanizmu. Zachwyca wajb ala smutek tropicalli w "Present Tense", wciąga freak-dubowy jam z przyczukayonym basem w "Identikit", nie wspominając już o "Ful Stop", czyli tutejszym odpowiedniku "The National Anthem". "Tinker, Tailor, Soldier bla bla bla" chciałbym usłyszeć w wykonaniu Richarda Ashcrofta na nowej płycie, co się nigdy nie zdarzy. Nie usłyszałem go również na nieprzypadkiem nie aż tak ekstatycznie przyjętej płycie Blur.

Miks wokali na początku "Indentikit" przyprawia o dreszcze, podobnie jak spinająca utwór, poszarpana solówka gitarowa. "Desert Island Disk" to kawałek w stylu Drake'a, którego pewnie chcieliby kopiować wszyscy, ale zaskakująco rzadko się to udaje. Użytkownicze doświadczenia idealnie wpasowują się między chwytaniem za serce z miejsca a satysfakcjonującym, progresywnym replay value. Last but not least: gdy będziecie leżeć pod kołdrą z pudełkiem czekoladek i słuchać wymuskanych piosenek z A Moon Shaped Pool uświadomicie sobie, że w świecie z Arielem Pinkiem, home recordingiem i narzędziami do robienia muzyki w każdym smartfonie coraz rzadziej zdarza się zespołom dostarczyć płytę zarówno treściwą, jak i będącą dowodem tego rodzaju inżynierskiego kunsztu, zarezerwowanego dla wysokobudżetowych produkcji studyjnych.

Ważność i wielkość Radiohead należy potraktować lekką ręką, by nie zadławić się patosem i uniknąć totalizującej wizji popu zmieniającego świat, zostać przy jego dorzecznym potencjale bycia dobrą nutką. Zresztą spójrzmy: A Moon Shaped Pool kończy "True Love Waits", ta nieomal mityczna miłosna piosenka, co to chodziła za Thomem Yorkiem przez chyba cały okres małżeństwa, a potrafił ją zaaranżować dopiero po rozwodzie. I to jest humor i cierpka ironia, które świetnym płytom zawsze dodadzą odrobinę uroku. A, jeszcze typek z Arcade Fire piszący na wczucie o tym samym kawałku: "Radiohead is great and all, but let’s talk about Owen Pallett". To dobre.

Łukasz Łachecki    
23 maja 2016
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)