RECENZJE

Radiohead
I Might Be Wrong – Live Recordings

2002, Parlophone 7.0

Kilka ponadczasowych zagadek zajmowało mi umysł przez te wszystkie lata obcowania z muzyką. Na przykład, czy Pink Floyd kiedyś się jeszcze zejdą? Albo: ile jeszcze będą grać Stonesi? Jak będzie wyglądać muzyka w dwudziestym pierwszym wieku? Czy Jon Bon Jovi i Bon Jovi to to samo? Czy Radiohead wydadzą kiedykolwiek album koncertowy? Ostatnie z tych pytań tylko z pozoru było retoryczne. Z jednej strony, każda grupa po kilku dobrze sprzedających się płytach wypuszcza na rynek zbiór utworów zarejestrowanych na żywo. Z drugiej jednak, Radiohead zawsze byli inni od innych. Wyobrażałem sobie, że za trzydzieści lat, z piętnastoma studyjnymi krążkami na koncie, zespół wybierze po jednej perełce z każdego z nich (trudny byłby wybór, co?) i udostępni nam ten zestaw w wersji koncertowej. Wątpliwości rozwiewa świeżo wydane I Might Be Wrong – Live Recordings. Tyle, że zaraz będziecie narzekać. Niecałe pół roku po studyjnym? Raptem czterdzieści minut za full price? Kawałki (bez jednego wyjątku) tylko z Kid A i Amnesiac?! Tak, właśnie tak. Na tym polega idea koncertowego albumu Radiohead. Na tym zresztą polega idea koncertów Radiohead w ogóle. Fragmenty dwóch ostatnich dzieł panowie grają na żywo inaczej! I o to chodzi, że "No Surprises" lub "Street Spirit" nie wzbogaciłyby was ani trochę. Za to nowe opracowania piosenek (ha, ha) z ostatnich dwóch lat dają pojęcie o tym, jak wiele wyobraźni mają w sobie ci artyści.

"National Anthem" wciąga tak, jak na Kid A, z tym, że brak jest tu owej słynnej, chaotycznej kulminacji dęciaków. Zamiast tego, Yorke oferuje nam nerwowe oddechy w bezpośrednim kontakcie z mikrofonem plus ledwie słyszalną gitarę imitującą partię saksofonu. Wielki w każdym razie utwór przechodzi płynnie w pieśń tytułową. Kapitalnie wycięta, z pulsującymi gitarami i miarowym rytmem wybijanym przez Selwaya, powala nie mniej, niż na macierzystym Amnesiac. Z "Morning Bell" bym nie przesadzał – zwyczajnie to zagrali, mówiąc całą prawdę. Thom dwa razy pomylił się w akordach swojego pianinka elektrycznego... Komu to jednak przeszkadza? Czekajcie do następnego numeru. "Like Spinning Plates" tak się rozpoczyna, że trudno załapać o co chodzi. Tylko fortepian i bas. Asceza pełna. Natchniona melodia. Brzmi jak klasyczna ballada, aż pojawia się zimny jak lód keyboard. A potem genialny na tym tle głos Yorke'a. "While you make pretty speeches" – śpiewa normalnie wersy, które na Amnesiac były obrócone w tę i z powrotem. I nagle kawałek, który był symbolem totalnego przekrętu, jakichś połamanych rytmów i zgrzytów, jawi się jako najpiękniejsza ze smutnych pieśń. Po to między innymi wydano I Might Be Wrong – Live Recordings, żeby można było docenić ich kunszt w odmienianiu tych samych dźwięków, w odkrywaniu ich na nowo.

W tym kontekście "Idioteque" nie robi zbyt wielkiego wrażenia. Także ze względu na to, czego już chyba nigdy nie zniosę: tłumu wyjców wtórujących Thomowi w "Ice age coming, ice age coming". Wspaniale wypada natomiast "Everything In Its Right Place". Poprzedzone minutowym wstępem z Yorkiem nucącym "Here comes the flood", rozwija się świetnie, pod koniec wypływając jako psychodeliczna improwizacja. Znów jest to inny zupełnie klimat od tego z Kid A. Jonny przy samplerze tnie w czasie rzeczywistym wokal Thoma, co daje nieco klaustrofobiczny efekt. Colin wręcz funkuje ze swoim basem. "Dollars & Cents" jest oczywiście bez orkiestry, przez co traci nieco na podniosłości, ale... Wszystkie niedociągnięcia można puścić w niepamięć wobec tego, co zaprezentowali na finał. O "True Love Waits" krążyły legendy. Że napisany jeszcze na sesję Ok Computer. Że odrzucany w kolejnych podejściach nie zmieścił się ani na Kid A, ani na Amnesiac. Że Yorke grał to przez lata na zakończenie niektórych występów, sam, tylko z akustyczną. I właśnie tak brzmi to tutaj. Mówię wam, ale cudny kawałek. Pieśń oparta na kilku akordach, mimo to, a może właśnie dlatego tak dramatyczna. Tekst Thoma spełnił odwieczny ideał desperackiej prośby o pozostanie ukochanej ("Zrobię wszystko, tylko błagam, nie odchodź!"). Wstrząsający refren jest jedną z najintensywniejszych rzeczy, jaką Yorke zaśpiewał. "Just don't leave" brzmi jak ostateczne wyznanie. Do Rachel? Pewnie tak.

Starałem się opamiętać z oceną. Koniec końców, to tylko koncertowa płyta mojego ulubionego zespołu. Dobra, to z Radiohead już wiem. Teraz, jak to było z tym Bon Jovi?

Borys Dejnarowicz    
26 grudnia 2001
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)