RECENZJE

Moby
18

2002, V2 3.2

Taki już się system w muzyce utrwalił, że prawie każdy zespół czuje wewnętrzny przymus wydawania albumów w określonym odstępie czasu, zwykle nie przekraczającym trzech lat. Oczywiście nie zapominam o warunkach kontraktu, wymogach stawianych przez wytwórnię, ale prawda jest taka, że ci artyści nagrywaliby kolejne płyty nawet gdyby nikt tego od nich nie wymagał. Widać takie jest odwieczne prawo natury i nie ma się z nim co kłócić. Faktem jednak pozostaje, że w wyniku tego cyklu każdego roku rynek jest zaśmiecany przez całą masę gniotów autorstwa znanych i zasłużonych wykonawców. Trzeba kupić Reveal, bo to przecież nowy R.E.M., trzeba posłuchać nowego U2, no i oczywiście warto też zainteresować się co też ciekawego wykombinował ostatnio potomek autora Moby Dicka. Na szczęście są jeszcze mili ludzie, którzy odwalają czarną robotę za pozostałych, czyli – Porcys.

Przejdźmy zatem do rzeczy. Odpowiadając na pytanie postawione linijkę wyżej – Richard Melville Hall niestety nie zdołał ostatnio wymyślić nic ciekawego. Jest to o tyle smutne, że na żałośnie słaby album spożytkował chyba całą swoją energię życiową. W tradycyjnym eseju (tym razem nie chciało mi się czytać całego, więc nie pytajcie o czym był), Moby ujawnia, że udało mu się stworzyć sto pięćdziesiąt piosenek, z których wybrał osiemnaście najlepszych. Wolę w takim razie nie myśleć o tych stu trzydziestu dwóch nagraniach, które się nie załapały. A koleś jak zwykle brzmi bardzo szczerze, dlatego nazwijcie mnie naiwnym, ale nie uważam, żeby zrobił to dla kasy czy podtrzymania popularności w MTV. Sytuacja z 18 stanowi znakomity przykład na to, jak artysta całkowicie traci dystans do własnych utworów. Moby jest przekonany, że skoro miał ich tyle, a wybrał tylko najlepsze, to musiało mu wyjść arcydzieło. Owszem, obranie metody "masowej" (inaczej "na chama") znacznie zwiększa szansę na dobry album w odniesieniu do, na przykład Massive Attack, ale jak widać taka formuła niekoniecznie sprawdza się w przypadku mniej utalentowanych kompozytorów.

Druga przykra sprawa – poprzedni album Moby'ego był bardzo fajny; tym większy zawód spotyka nas teraz. Wydawało się, że skoro kilka lat temu Hall miał na tyle dużo dobrych pomysłów, żeby równolegle wydać dwa długie krążki na solidnym poziomie, będące w dodatku sporym krokiem do przodu w stosunku do gorzej niż przeciętnego Animal Rights, mamy do czynienia z utalentowanym, a przede wszystkim ukształtowanym artystą. 18 jest w sporej części powielaniem pomysłów z Play – w szczególności chodzi tu o dość charakterystyczne, spokojne brzmienie, zaśpiewy soulowe, elementy gospel. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie ten wszechobecny powiew komercji, słabiutkie melodie, niemrawe kompozycje. Większość utworów z góry stoi na straconej pozycji, a to za sprawą tych absolutnie niepowtarzalnych Enigmowo-Erowych (ktoś pamięta "Ameno"?) klawiszy. Nie neguję wartości zjawiska church-popu, stanowiącego tak potrzebny pomost pomiędzy patetyczną muzyką poważną a disco-polo, ale szczerze mówiąc liczyłem, że Moby nie wpisze się w ten nurt, albo przynajmniej nie jako jeden z epigonów.

Dosłownie na palcach jednej ręki można policzyć udane kompozycje. Światełko w tunelu dostrzegamy mniej więcej po pół godzinie "Amenów", gdzieś na wysokości siódmego utworu, "Another Woman". Może nie jest to jeszcze nic wielkiego – ot, taki fajny, trip-hopowy, jazzujący kawałek, jednak na tle poprzedników przenosi nas w całkowicie inny wymiar. "Koniec z kiczem na dzisiaj" – myślimy sobie wraz z pierwszymi dźwiękami "Fireworks", który, głównie za sprawą znowu jazzowego pianinka a la "Weather Storm", od razu przywołuje na myśl Massive z okresu Protection. No i jest naprawdę fajnie. "Extreme Ways" to łabędzi śpiew Moby'ego na 18. Później jest już tylko gorzej (z wyjątkiem malutkich, kilkudziesięciosekundowych fragmentów "Sleep Alone"). Nawet ładny wokal Sylvii Robinson w "Sunday (The Day Before My Birthday)" zostaje przyćmiony przez prymitywny podkład. Jest też na Osiemnastce dramatyczna próba urozmaicenia repertuaru w postaci nagrania hip-hopowego (raczej Mary J. Blige lub inna diva, niż Prefuse), najgorszego utworu na płycie.

W normalnej sytuacji porównałbym nowe wydawnictwo Moby'ego do b-stron Play. Ze zrozumiałych powodów nie mogę tego zrobić, zwłaszcza że 18 zupełnie nie wytrzymuje z tymiż b-stronami porównania. Bliżej tu do literki "d", albo nawet "e", a te najbardziej wyróżniające się utwory wylądowałyby gdzieś na samym końcu alfabetu. Całości dopełnia szmirowata okładka, stopniem artyzmu porównywalna z Miłością W Czasach Popkultury Myslovitza. O ile Richard Melville Hall nie zaserwuje nam wkrótce powrotu do brzmień hardcore'owych, gorzej już być nie może.

Michał Zagroba    
3 czerwca 2002
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)