RECENZJE

MGMT
Little Dark Age

2018, Columbia 6.0

No, w końcu! MGMT wróciło do tego, co potrafią najlepiej – pisania prostych, ładnych dźwięków, niemających pretensji do bycia czymkolwiek więcej, niż słodką, muzyczną watą cukrową. Amerykanie nareszcie poszli po rozum do głowy i wyrzucili wybujałe ambicje ostatniego albumu do kosza. Miłośnicy debiutu oraz mocniejszych momentów Congratulations mogą więc odetchnąć z ulgą. Panowie nagrali bowiem krążek, działający niczym antidotum na niestrawność wywołaną przez okropny self-titled sprzed pięciu lat.

Little Dark Age skutecznie poprawia niedoróbki, które irytowały w piosenkach z 2013 roku. Obecna songwriterska kondycja The Management przykuwa uwagę wyczuciem melodii, a także szczyptą kreatywnego szaleństwa, nadającego każdemu utworowi unikalnego smaku. Eksperymentalny pierwiastek popowej estetyki według autorów "Time To Pretend" dopowiada do przyjemnych dla ucha zwrotek oraz chwytliwych refrenów, szereg, godnych zapamiętania znaków szczególnych. Oczywiście, ta barwna mikstura jest jedynie poprawnym produktem postmodernistycznych rzemieślników, ale byłbym wielce niesprawiedliwy, gdybym nie docenił dobrze wykonanej roboty. Szacunek należy się im zwłaszcza teraz, kiedy przestali udawać wirtuozów i postanowili zostać królami swojej własnej ligi.

Wstęp mam już z głowy, więc czas przejść do konkretów. Skoro przebrnęliście przez mój prolog, to jestem wam winien wyjaśnienia "co recenzent miał na myśli". Miał na myśli na przykład to, że otrzymujemy interesującą manifestację ideologii powstałej na gruzach początków vaporwave i hipnagogii sprzed dekady. Pozornie przypadkowa sekwencja piosenek, po uważniejszej obserwacji, nabiera obfitych kształtów antykonsumpcyjnej satyry. Chłopaki, których kiedyś definiowaliśmy jako popowych bawidamków, obecnie całkiem sprawnie polemizują z utopijnymi fetyszami, kreśląc apokaliptyczny pejzaż nowego milenium w tytułowym "Little Dark Age", przeprowadzając wiwisekcję kondycji relacji międzyludzkich ery fitnessowego boomu w "She Works Out Too Much", czy gorzko kpiąc z niewolniczej relacji pomiędzy ludzkością, a technologią w "TSLAMP". Mimo że publicystyczne pióro MGMT ciężko oskarżyć o subtelność, to odpowiednia dawka autoironii ratuje socjologiczne akrobacje przed popadnięciem w syndrom chris†††.

Pozytywnie zaskakuje również dość mocno widoczna zmiana tonu – względem poprzednich wydawnictw. Zniknęła gdzieś charakteryzująca najsłynniejsze numery grupy, chłopięca beztroska, robiąc miejsce dla szczypty starego, dobrego cynizmu. Nowe dzieło formacji wykorzystuje pokaźny repertuar manewrów wprowadzających odcienie szarości do kolorowego świata neo-psychodelii. No bo nie dość, że zwerbowali Ariela Pinka, to jeszcze pożyczyli fatalizm Johna Mausa, a na dokładkę obniżyli temperaturę syntezatorów do arktycznych liczb klasyków nowej fali. Faktycznie, estetyczna wolta jest tylko sumą intertekstualnych impresji, ale czy właśnie nie one, były od zawsze największą(i być może jedyną) wartością tego zespołu?

Zanim skończę, muszę wspomnieć o jeszcze jednym, małym sukcesie Little Dark Age. Chodzi rzecz jasna o wydarzenie wręcz przełomowe dla historii zespołu, czyli uwolnienie się od klątwy wielkich singli, przyćmiewających resztę pozycji na trackliście. Być może najnowszej płycie MGMT brakuje potencjalnych asów list przebojów, ale całkowita wartość kompletnego produktu robi z dotychczasowym dorobkiem formacji tak brzydkie rzeczy, że nawet Gilbert Gottfried byłby zszokowany.

Bardzo mnie cieszy fakt, że w epoce niefortunnych reaktywacji legendarnych projektów, mogę czerpać satysfakcję ze zwycięstwa czarnego konia sceny "niezależnej". Synthpopowej penetracji milenijnych wieków ciemnych daleko do wywołania dźwiękowej ekstazy, ale czasem zwykłe, drobne przyjemności wystarczą, by zadowolić odbiorcę.

Łukasz Krajnik    
6 marca 2018
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)