RECENZJE
Maria Peszek
Jezus Maria Peszek
2012, Mystic
Zdarzenia wokół tej płyty skłoniły doktora Tomasza Terlikowskiego do zapytania, czy Maria
Peszek nie jest przypadkiem satanistką w ojcu i synu. Mógłbym się zgodzić z taką diagnozą,
musiałbym jednak przyjąć, że Azazel harcuje w naszym kraju na całego, córka Jana bowiem, na
przekór zabijającym śmiechem internetowym hejterom, jest przecież wyrazicielką mentalności,
postaw i systemu wartości sporej grupy Polaków (którzy być może wcale nie chcą, by ich tak
nazywano – z góry przepraszam). Zbyt pobieżnie odrobiłem lekcje z Tomasza i Augustyna, by
przykładać do tej sprawy teologiczną miarę, naczytałem się za to Bartka, a pod jego tekstem Radek
napisał tak: "A jak ktoś nie jest ateistą, nie miał depresji i nie uważa historii Polski za zbędny balast
do dobrego samopoczucia, to też będzie tą płytą tak zachwycony jak Ty Bartku?". I ta kwestia
wydaje mi się znacznie ciekawiej skrojona na potrzeby skromnej recki na Porcysie, choć wieczorem
przezornie zmówię pacierz za opętane dusze.
Dobra sztuka powinna bronić się sama – nawet najbardziej parszywe agitki najstraszliwszych
ideologii bywają wielkimi, autotelicznymi dziełami; nawet najbardziej dziwaczne zapisy
osobistych idiosynkrazji mogą mieć wymowę uniwersalną. Nie trzeba być neonaziolem, by
docenić geniusz Leni Riefenstahl; komunistą, by ekscytować się rytmem poezji Majakowskiego;
by zdawać sobie sprawę z wagi Procesu, nie musimy cierpieć z powodu paranoi albo wrodzonej
socjopatii. Pomimo oczywistej niechęci dla chwalonych przez nie postaw albo niepokojącego
niezrozumienia tkwiących w nich emocji, znakomite – dajmy na to dziewiątkowe – utwory mają
w sobie moc chwilowego zawieszania w odbiorcach restrykcyjnych norm moralnych, uprzedzeń i
ugruntowanych poglądów, by wytworzoną w ten sposób pustkę nasycić przeżyciem estetycznym.
Niektórym artystom potrafimy wybaczyć nawet okropne niegodziwości w życiu osobistym – wszak
Gesualdo był mordercą, Mickiewicz bił żonę, a Jesienin upijał się do nieprzytomności i ciupczył
moskiewskie dziwki, ale pech chciał, że wszyscy oferowali światu coś więcej: błyskotliwą wizję
artystyczną, zatem teraz nikt nie spluwa na ich groby.
Być może Maria Peszek – choćby w popkulturowej skali – jest jednym z tych wielkich twórców,
którym ujdzie więcej. Być może, jak postuluje Robert Sankowski, powinniśmy zapomnieć o tej
nieszczęsnej nerwicy w Bangkoku, potraktować ją jako przywilej osoby szczególnie wrażliwej
i w zamian śmiać się dalej z ryżu na sushi Figurskiego. Być może jej poglądom należy się
bezwzględny szacunek, nawet jeśli budzą w nas sprzeciw, bo ich wyrazicielka jest Gombrowiczem
ery YouTube'a. Posłuchajmy tylko piorunującego electro-punku "Sorry Polsko" – z głębią Czesława
Śpiewy w głosie, Maria skanduje jakże istotne w obecnej sytuacji deklaracje, dekonstruując model
polskiego patriotyzmu, ale przecież go nie destruując ("CHODZĘ NA WYBORY!", "PŁACĘ
ABONAMENT I ZA BILET PŁACĘ"). Kontrowersyjne, ale czy to właśnie nie tego, obok jointa
proponowanego swego czasu Macierewiczowi przez Palikota, potrzebujemy wszyscy, by czuć się
lepiej?
Przysparzający ciemnogrodowi chyba jeszcze więcej zawrotów głowy kawałek "Pan Nie
Prowadzi Mnie", już obwołany hymnem bezbożników, zgrzebnie igra z infantylnością
oazowego muzykowania syntezatorem casio i jeśli się w niego dobrze wsłuchamy, to okaże się
najdowcipniejszą parodią w krajowej piosence od czasu P.O.L.O.V.I.R.U.S.-a. Czy ktoś
przy zdrowych zmysłach czepia się okraszonego znakomitym poczuciem humoru ateizmu Allena?
Czy postponujemy przenikliwość Diderota, bo miał na pieńku z Panem Bogiem? Nie, zatem Marii
też dajmy spokój.
Pamiętajmy jednak, że refleksje na tematy społeczne jedynie poszerzają horyzonty Jezus
Maria Peszek, zaś clou albumu stanowią zmagania Marii z samą sobą jak w Spowiedzi
Szaleńca Strindberga oraz radykalne przewartościowania własnej roli społecznej rodem z Virginii
Woolf. Gdy zdruzgotana neurozami Maria kapituluje przed stawianymi jej oczekiwaniami i na tle
anielskich smyków ogłasza, że "nie wie, czy chce rozmnażać się", przebija wszystkie feministki
niczym Seweryn Blumsztajn na marcowej manifie. A bardziej wstrząsająca metafora zagubionej w
świecie artystki niż ta z "Amy" mogłaby zostać uzyskana jedynie przez przywołanie postaci Jacko
albo Kurta Cobaina.
Nie, obrazy zamieci i mrozu w "Pibloktoq" to nie infantylna dosłowność, tylko naiwny naturalizm,
odsyłający chociażby do Lenny'ego Valentino, a jeśli wersy w rodzaju "już nie mogę, ja umieram"
są ekshibicjonistyczne, to tylko w tym stopniu, co rockowa poezja Nosowskiej. A to wszystko w
przemyślanej, subtelnej i unikatowej oprawie muzycznej (ach, te punkowe refreny, to poetyckie
pianino, te patetyczne klawisze). To na pewno nie kwestia ideologicznego fetyszu, trzeba być bez
serca, by tego nie doznać. Podobno mama Marii się rozpłakała, gdy usłyszała ten album, a tata
powiedział, że musi chwilę pomyśleć. A Ty, Czytelniku Porcysa, jak na niego zareagowałeś?