RECENZJE

M83
Saturdays=Youth

2008, Mute 7.3

"I never had any friends later on like the ones I had when I was twelve. Jesus, does anyone?"

Czy ktoś jeszcze pamięta tę pochwałę młodości?

Anthony Gonzalez zasypiał na lekcji matematyki. Z odrętwienia wyrwał go kuksaniec otrzymany od uroczej koleżanki siedzącej w ławce za nim. Młodziutki Anthony odwrócił się w samą porę, blondynka wcisnęła mu w dłoń wymiętą kartkę. Chłopak rozwinął ją i przeczytał nakreślone w pośpiechu koślawymi literami pytanie: "Czy pożyczyłbyś mi Treasure po szkole?" Nastolatek kiwnął głową starając się, by nauczycielka stojącą przy tablicy nie zwróciła uwagi na ruch w rogu klasy. Urocza blondynka, w której nawiasem mówiąc kochało się pół szkoły, ukradkiem posłała mu promienny uśmiech w podziękowaniu. Gonzalez triumfował w myślach: "Wiedziałem, że zabranie ojcu Treasure to będzie dobre zagranie, wszystkie dziewczyny lecą na tę płytę". Rozejrzał się po sali: brunetka siedząca trzy ławki przed nim, znudzona ruda z burzą włosów podpierająca się łokciem, okularnica czytająca wiersze pod ławką, tak, one wszystkie kiedyś pożyczyły od niego Treasure, by potem prowadzić z nim długie dysputy na temat tego krążka. Dysputy kończące się, prędzej czy później, zawsze tym samym. "Najlepiej całowała chyba ruda – przypomniał sobie Anthony – będę musiał pożyczyć jej jeszcze Loveless."

Albumem Saturdays=Youth Gonzalez wraca do beztroskich dni pełnych niezobowiązujących romansów, okresu młodości niezmąconego jeszcze poczuciem odpowiedzialności. Wraca do lat osiemdziesiątych, których nie może przecież pamiętać wcale tak dobrze. Urodził się wszak bodaj dwa lata wcześniej ode mnie, a ja nie pamiętam nawet Mundialu we Włoszech. Pierwsze moje wspomnienia wiążą się raczej z Euro w Szwecji (ech, cóż to był za turniej!). Anthony jednak musiał na pewnym etapie swojego życia przesiąknąć dogłębnie klimatem tamtych czasów, być może dzięki oglądaniu filmów o młodzieży z tamtych lat (wątek kinematograficzny często wraca w kontekście analizy Saturdays=Youth, zresztą wywołał go w którymś z wywiadów sam Anthony wspominając o fascynacji wczesnymi filmami Johna Hughesa, takimi jak znakomity The Breakfast Club), ale zapewne przede wszystkim dzięki wsłuchiwaniu się w eightiesowe płyty. Tym samym Francuz udowadnia, że dzięki popkulturze dekada 80s stała się tak naprawdę częścią naszej zbiorowej pamięci.

Po wcześniejszych, momentami jakże udanych, wycieczkach w strone shoegaze'owego zamglenia tym razem Anthony – po raz kolejny bez Nicolasa Fromageau, za to z pomocą innych zacnych postaci, o których za chwilę – postanowił stworzyć idealną dream-popową płytę oddając tym samym hołd legendarnej wytwórni 4AD i zespołowi Cocteau Twins. Najlepiej zamiar ten wcielił w życie w niezwykle pięknych, dostojnych numerach "Skin Of The Night" oraz "We Own The Sky", w których wokalistka Morgan Kibby rzeczywiście brzmi jak godna następczyni Elizabeth Fraser, chwilami przypominając także młodą, zjawiskową Kate Bush. W osiągnięciu zamierzonego przez Gonzaleza celu niemały udział ma na pewno Ken Thomas, producent albumu, współpracownik autorów Victorialand. Thomas nie ograniczył się jedynie do powielenia aranżacyjnych motywów sprzed dwóch dekad, lecz ubrał specyficzny sound dream-popu lat osiemdziesiątych w godne XXI wieku szaty. Nie ma tu więc mowy o bezmyślnym, sztucznym kopiowaniu dawnych patentów, są one raczej ze smakiem wykorzystane w celu stworzenia nowego, autentycznego i w dużej mierze oryginalnego brzmienia.

Istotną nowością związaną z tym krążkiem jest jego daleko posunięta "piosenkowość", zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszymi dziełami projektu. Jak dotąd idealnym "singlem" M83 było "Don't Save Us From The Flames". Tu dołączają do niego "Kim & Jessie" oraz "Graveyard Girl". W pierwszym z tych tracków Gonzalez adaptuje na swoje potrzeby melodię jak z dawnych przebojów Tears For Fears tworząc prawdopodobnie najbardziej "popowy" numer w swej karierze o zaskakująco standardowej konstrukcji (zwrotki, mostek, refren). Efekt jest doskonały. "Graveyard Girl" z kolei idealnie sprawdziłoby się na ścieżce dźwiękowej kolejnego filmu Sofii Coppoli, o ile potrafilibyśmy sobie wyobrazić, że opowiada on o nieprzystosowanej do życia w szkolnej grupie rówieśników piętnastoletniej goth girl ("I'm fifteen years old / And I feel it's already too late to live. / Don't you?"). Czym jeszcze częstuje nas M83 na Saturdays=Youth? Pierwszy leak, niemal całkowicie pozbawiony wokalu "Couleurs" jawi się jako współczesna wersją instrumentali New Order, utwór "Too Late" – z kończącym go, wypowiedzianym niemal szeptem wyznaniem "You, always" – jest najbardziej wzruszającą i poruszającą balladą jaką słyszałem od dawna, zaś jedenastominutowy ambientowy closer stanowi wymarzone wyciszenie tej intensywnej, tętniącej różnymi emocjami płyty.

Oczywiście, niektórzy zapewne podniosą zarzut, że stylizacja na tym albumie jest doprowadzona wręcz do absurdu. Że Gonzalez celowo przejaskrawia i kpi. Może będzie w tym ziarno prawdy, może nie trzeba do końca ufać Anthony'emu gdy wyznaje, że w jego podejściu do eightiesowej popkultury nie ma ani krzty ironii. Tak naprawdę jednak w obliczu tego, jak znakomity to krążek wszystkie te rozważania nie mają żadnego znaczenia. Tym bardziej, że za dwadzieścia lat nasi synowie będą podrywać swoje koleżanki na Saturdays=Youth, zobaczycie.

Tomasz Waśko    
14 maja 2008
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)