RECENZJE

Luomo
The Present Lover

2003, BMG 6.8

To party było kompletnie chybionym pomysłem. To znaczy dla ciebie. Po co tu w ogóle przychodziłeś. Żeby pooglądać z bliska zgraję wyfiokowanych snobów w drogich garniturach wymieniających spostrzeżenia odnośnie drobnych różnic między obrazowaniem w poematach Cecki i Lipszyca? Wal się na ryj! Żeby podoznawać przenegatywnie wobec debilnych pseudouśmieszków wyniosłych modelek klasy C paradujących w najmodniejszych ciuchach sezonu? Jedna z nich jest cholernie ładna, ale kiedy zaczyna przeciągać wyrazy we wsiowej manierze, odechciewa się reagować. W końcu się przyznała że jest z małego miasta. O, właśnie, i jeszcze ta jej pewność że może mieć każdego. Czy te laski są rzeczywiście przekonane, że sensem życia jest seks? Głupia cioto w podartej sukience z drinkiem w dłoni: fuck you! Whether or not we have sex? Ale co to? Zastęp aspirujących intelektualistów wybywa z rezonem. Jak zjawy znikają kolejne grupki mamroczących niedobitków. Sala opustoszała. Kameralny wystrój nagle zapachniał tęskną melancholią. Gdzie się podziali? Gdzie jest barman, gdzie jest gospodarz wieczoru? Nic. Pustka. Ale czekaj. Tam w rogu. Siedzi ona. Ją też jakiś niezwykle wpływowy projektant odział w topową kreację. Lecz ona wydaje się inna. Miła. Znienacka podchodzi. Sami we dwoje. Bez słowa. Z głośników sączy się cicho The Present Lover Luomo i żebyś zryżał, jeśli nie jest cudownie.

Fiński producent techno Sasu Ripatti w ciągu z górą sześciu lat zdołał wyrobić sobie niepodważalną pozycję czołowego manipulatora neo-elektroniki. Pod sygnaturą Vladislav Delay toczy rozległe, ambientowe obrazy dźwięku, używając technik click+cuts w digitalnym pejzażu sonicznej natury. Ktokolwiek słyszał chociażby długaśną żywą improwizację Naima wie, że abstrahując od ambicji i transowych właściwości, efekty tych metod pozostają zwykle ciężkostrawne. (Na marginesie zwróćcie uwagę na jazzowe akcenty eksponowane już w samych tytułach krążków, bo z kolei debiutancka EP-ka kolesia to The Kind Of Blue.) Ale Luomo jest tanecznym, przyswajalnym projektem Delaya – tym, który pozwala wyciągnąć zza stolików nawet totalnie zmanierowane "gwiazdy" ku parkietowej hipnozie i rozkoszy wtapiania się w srebrzyste odbicia klubowych luster obijających ściany. Bazując na sprytnie modyfikowanym, ostrożnie rozwijanym bicie 4/4, który bezapelacyjnie pochodzi prosto od house'u, Luomo operuje jedwabistymi plamkami syntezatorów, przestrzennymi echami aksamitnych sampli i zwłaszcza uroczo wyedytowanymi wprawkami wokalnymi – ciepłymi, zwiewnymi, sexy, ale ewokującymi refleksyjny klimacik nostalgii za romantycznymi imprezami w oku cyklonu kiczu.

Uznając bowiem za realny nawrót trendu na płaskie, plastikowe odsłuchy rodem z lat osiemdziesiątych, można by z powodzeniem wpisać weń Luomo, dajmy na to ramię w ramię z Junior Boys. Natomiast jeżeli Birthday użyjemy za idealny soundtrack do marazmu i zmrożenia przed-imprezowego, to The Present Lover funkcjonuje perfekcyjnie w po-melanżowym paraliżu, gdy myśli wracają do normalnego toku i automatycznie wkrada się uczucie zatraty. Umiejętne rozprowadzanie miniaturowych hooków to naczelny atut Fina. Utwory konstruuje z wiodących, zapamiętywalnych wersów wokalnych rozmytych w planie stopniowo ewoluującej, musującej tkanki instrumentalnej. Uwertura "Visitor" dopiero zapowiada tę kalkę, obchodząc się bez pętli drumów, a malarsko wijąc partię para-natchnionego śpiewu w płynie rozwodnionych dzwonków i pianina. Ale wkrótce formuła zadomawia się na dobre. Highlight "Body Speaking" uwodzi damskim "Can you feel my body speaking" na tle kontrolowanego chłodnego groove'u key-basu. "I ain't here to disappoint you, girl" mknie "Talk In Danger", gdy lekkie warstwy electro aranżów zmieniają superpozycje. Zaś "Could Be Like This" polega już głównie na podkładzie, okazjonalnie inkrustując go ścinkami vocal reverbu.

Owszem, inicjalnie ten siedemdziesięciopięciominutowy krążek odrzuca monotonią i znacznie przesadzonymi rozmiarami, tak całości, jak i poszczególnych tracków (siedem, osiem minut to tu normalka). Nieliczne fragmenty (barokowo ornamentowy "So You", fake-soul-disco "Shelter", niby-blady kawałek tytułowy) poprzez swą oniryczną repetycję wyglądają, jak by "musiały" być wypełniaczami. Sęk w tym, że nimi nie są. Są efektywnie progresującymi, minimalistycznymi kompozycjami, podążającymi wedle własnych arytmetycznych wyznaczników. Luomo potrafi z interakcji wycinka głosu i keyboardowego riffu uczynić przewodni wątek pasjonujacej narracji. To wybitna umiejętność. I ostatecznie formalne dopracowanie wprawia w całkiem niemały podziw. Niby nic ponad nowoczesny exclusive dance-pop, tudzież easy-listening-house, tudzież micro-hop, ale przeprowadzony z taką pewnością, elegancją i zmysłowością, że przysiadłem z aprecyjencji. To, drugie po Vocalcity z 2000, dokonanie Luomo wwiewa świeżość na salony mistrzów cykających rytmów. Damn good.


PS: Ach, raz jeszcze kłania się zasysanie płyt z netu. Panie Kellman, bądź pan przynajmniej porządnym człowiekiem. Na front-cover nie figuruje wcale Bridget Fonda. Widzisz pan, a ja kupiłem sobie ten album w sklepie. I dzięki opisowi wewnątrz wiem, że ta laska ze zdjęcia to modelka Ananda z renomowanej agencji Elite (starzy czytelnicy kojarzą, mojej ulubionej). I to ona jest tajemniczą nieznajomą z pierwszego akapitu.

Borys Dejnarowicz    
23 marca 2004
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)