RECENZJE

Luke Vibert
YosepH

2003, Warp 6.1

Na samym początku naszej znajomości Zakrocki przybliżał mi trochę swój nie najzdrowszy tryb życia, na który składały się między innymi częste wizyty w szczecińskich klubach. What the fuck, said I, jeśli jest coś czego nie ma, ta rzecz to z pewnością tańczenie. Na co Krzysiek protekcjonalnym tonem oznajmiał mi, że zobaczę, dorosnę, dojrzeję i ani się spostrzegę, a już ruszę w niekontrolowane pląsy na parkietach stolicy. Tak się niestety do tej pory nie stało, ale okazjonalnie nadchodzi krążek, który jest w stanie wprawić rdzewiejące od braku wapnia członki w żywsze podrygiwania. Wśród elektronicznych YosepHa stawiam tu w czołówce, bo chociaż lektura najnowszego Viberta nie zaowocowała jeszcze wizytą w pobliskiej remizie, kilka razy podrywała mnie z fotela na dłuższą chwilę.

YosepH brzmi jak hołd dla rzeczywistości digitalnej – chłodu electro, miękkiego posmaku kwasu i transowych techno-bitów z dodatkiem komputerowej wyliczanki. To także cześć składana vintage techno, świeżości "charakteryzującej pierwszą generację odkrywców samplera". Wokół syntetycznego nabijania kosmiczne motywy i rozlegające się pojedynczo świsty pozostawiające po sobie rozedrgane metaliczne echo przeszywają głuche przestworza. Vibert na pewno nie zalicza się do perfekcjonistów – jego sznurkowo rozwijające się kompozycje ze stopniowym zagęszczaniem wątków przygotowywane są bez pietyzmu minimalistów, natomiast większość tematów prezentuje bardzo przyzwoity, czasami dobry poziom. Na odległość wieje z tych syntezatorowych twisterów dość obcą mi wrażliwością klubową, która miała mnie kiedyś, wedle przepowiedni, porwać.

Na etapie "I Love Acid" the Schneider TM voice uspokaja cyber-mantrą, a podkłady odpływają w klimaty zabarwione narkotykami. Vibert przestaje nami telepać, co prowadzi do ustania dostrzegalnych zachowań kinetycznych – prawdziwe tany rozpoczynają się w hipnotyzowanym umyśle. Na przyjęty przez interoreceptory sygnał "shake it" płyn rdzeniowy zaczyna bulgotać, synapsy wariować, a opony mózgowe wprawione zostają w rytmiczny bounce. Druga część oddala się początkowej przejrzystości w stronę wartości wypadkowej pomiędzy Computerweltem, pełnym subtelności electro Two Lone Swordsmen, a delikatnym rephlexowym braindancem w odrobinę twardszej oprawie beatowej.

W tym miejscu można mówić już tylko o stricte subiektywnych doznaniach – jak w przypadku trzypłytowej Astrobotni sprzed dwóch lat, która przez prawdziwego amatora braindance'owego nurtu okrzyknięta została produktem niemal metafizycznym, na reszcie redakcyjnego koleżeństwa nie robiąc wielkiego wrażenia. Niekiedy miewam transowe, półsenne doświadczenia z YosepHem, kiedy asymilacja dźwięków odbywa się bezwiednie, bez ingerencji automatycznych zazwyczaj procesów ewaluacyjnych (chorobliwy nawyk). Bo czasami struktury nerwowe odbierają mózgowe harce, częściej jednak pozostają umiarkowanie obojętne na vibertowe impulsy iiii... co mi pan zrobi?

Michał Zagroba    
11 marca 2004
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)