RECENZJE

Loretta Lynn
Van Lear Rose

2004, Interscope 5.9

Hej, słuchałem sobie Van Lear Rose, czterdziestej którejś płyty w dyskografii Loretty Lynn. Teraz, część z was przypuszczalnie nie ma pojęcia kim Loretta Lynn jest (choć hmm, właśnie ze względu na Van Lear Rose możecie je mieć), więc uwaga: kobiecina to jedna z czołowych figur country, ogólnokulturowego nurtu o zasięgu, jak na Stany, potężnym i powszechnym. Winyle sygnowane nazwiskiem śpiewaczki zdobią pewnie kolekcje wielu wujków i dziadków z tamtejszych, zwłaszcza południowych stron. Używając terminu "country", nie odnoszę się wcale do gatunku wykrystalizowanego gdzieś przed dwoma dekadami, a polegającego na organicznej fuzji osobnych elementów w styl określany mianem "alt-country", tylko do rasowego country. Spytajcie Zagrobca, że czyste country funkcjonuje w US troszkę na zasadzie naszego wiejskiego disco-polo. I ta muzyka nie odznacza się specjalną świeżością sonwgritingu bądź odkrywczymi patentami. Nie jest nawet chwytliwa i przyswajalna, w standardowym dla nas znaczeniu. Stąd, materiał Van Lear Rose dla typowego odwiedzającego otwartej właśnie witryny wątpliwie spełni rolę propozycji szczerze interesującej i wyczerpującej treściowo.

Drugą wartą podkreślenia kwestię prowokuje sprawa wieku artystki. Aczkolwiek fenomenem jawi się kondycja twórcza osoby siedemdziesięcioletniej, to wykrywam w międzyśrodowiskowym sukcesie albumu podejrzaną zgodność komentarzy. Kiedy raz na kilka tygodni odwiedzam moją jedną, czy drugą babcię, to okazuję im należny, naturalny szacunek. Starsi ludzie promieniują mądrością i aurą dojrzałości obcej komuś, jak ja, młodszemu niemal cztery razy. Ale ciężko zachwycać się każdą uwagą lub gestem babci, gdyż, esencjonalnie, przepaść pokoleniowa oddziela zbytnio. Odnoszę wrażenie, iż młodzi niezal-writerzy potrzebują regularnie hipsterskiej zajawki nestorami sceny. W ostatnich latach Scott Walker i Johnny Cash stali się ofiarą pozytywnej propagandy snobów, lecz nie liczyłbym, że ci snobi wynieśli dla siebie cokolwiek ze sztuki oferowanej przez Walkera albo Casha. Dziś równie cool obnosić się z poważną miną i uwielbieniem dla Van Lear Rose. Mimo trendu, korespondującym mniej więcej z moim rocznikiem miłośnikom dźwięków eksploatujących bogatą tradycję kontynentu amerykańskiego polecam na początek Viva Last Blues. Gwarantuję, znajdziecie tam wątki o kilometry bliższe do utożsamienia i wchłonięcia.

Jeśli zaś powód mody na Van Lear Rose stanowi postać producenta, współautora w sensie wizji i głównego kolaboranta Lynn przy pracy nad tym comebackiem, Jacka White, to niestety trafiono pod zły adres. Postrzegam White'a ikonicznym pozerem, który znalazł się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, klasyczny przykład człowieka nie zasługującego na rozgłos wokół firmowanych swoim nazwiskiem dokonań. Ten "zbawca rock'n'rolla" marzy by "Być Jak Robert Johnson", choć cierpi na deficyt talentu i "pomysłów na własne życie", hehe. "Portland, Oregon", z chórkami kolesia i ciężkim riffowaniem tudzież ostra koda "Women's Prison" realnie odwołują się do estetyki preferowanej przez White Stripes. Tuż obok w "High On A Mountain Top" odbywa się hopsanie z saloonu. Obie strony medalu są podobnie przewidywalne. To jest przypadek, w którym ten sam krążek nagrany przez kogoś zupełnie innego zyskałby średni poklask. Owszem: solidna kolekcja eleganckiego country, pełna dobrych utworów (kilka istotnie mocnych, w tym monologowy kolaż "Little Red Shoes", czy mistrzowsko zapodany closer "Story Of My Life") i ciepłego stoicyzmu. But nothing more. Plus, według zasady kompatybilności wieku, chyba trzeba mieć siedemdziesiąt lat na karku żeby to rzeczywiście skumać. Więc do tego momentu ocena pozostanie pewnie taka jak wyżej.

Borys Dejnarowicz    
8 grudnia 2004
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)