RECENZJE

Leonard Cohen
You Want It Darker

2016, Columbia 5.7

Kiedy pisze się o najnowszym albumie Cohena to – niezależnie od metody oceniania muzyki – nie sposób uciec od wielu kontekstów, które dla mnie osobiście, mają minimalny wpływ na odbiór You Want It Darker, ale warto – choćby z kronikarskiego obowiązku – wspomnieć o nich. Z tej perspektywy najbardziej istotne jest nieustanne podkreślanie tego, że mamy do czynienia z testamentem artystycznym Cohena (i nie tylko), odpowiednikiem Blackstar, jeśli mowa o kreowaniu własnego odchodzenia ze sceny. Ten wątek wydaje się być o tyle ważny, że jest w dużym stopniu powiązany z treścią You Want It Darker. Choć dla wielu medialny szum wokół "życiowego podsumowania" staje się sednem albumu i źródłem przeceniania go, to dla mnie jest oczywistym naddatkiem, wymuszaniem konceptualności – zamazaniem różnicy między tym co dzieje się wokół płyty, a samą jej treścią.

Niestety narzekanie, że to kolejne pożegnanie wielkiego artysty, które znów stało się histerycznym spektaklem medialnym (8.5 albo "best new music", wtf?!) przesłaniającym faktyczną jakość albumu (Bowie w swojej skali oczywiście przebił wszystkich), jest walką z wiatrakami. Można tylko poprzestać na przeprowadzaniu ogólnych, utopijnych rozkmin takich jak: czy w ogóle jest szansa na wyłamanie się ze społeczeństwa spektaklu, które jest spragnione obrazów wielkich historii, nawet jeśli byłyby one zupełnie fałszywe w swej wielkości? Wszechobecny nadmiar sprawia, że indywidualne doświadczenie zredukowało się właśnie do obrazu i w tę zmianę doskonale wpisuje się "przemysł" muzyczny. Nie sposób nie zauważyć, że szukanie w muzyce samopotwierdzenia jest coraz bardziej irytujące, a wraz z internetową celebracją śmierci Prince'a czy Bowiego stało się wręcz groteskowe. Przykro o tym mówić, ale wygląda to wszystko tak, jakby niektórzy chcieli żeby po tej płycie Cohen... umarł – choćby dla wzmocnienia postępującej kanonizacji i tych wszystkich zawyżonych ocen – "niech słowo stanie się ciałem", czyli w tym wypadku obrazem. Ja wolę pozostać przy mojej "osobistej historii" Bowiego, Cohena oraz wielu innych artystów, którzy jeszcze czekają na swoje muzyczne podsumowania. Akurat w przypadku You Want It Darker lekarstwem na szum przesadzonych opinii szukających swojego potwierdzenia tam gdzie go nie ma, jest wsłuchanie się w zupełnie niepatetyczną, skromną muzykę.

Warstwa liryczna You Want It Darker, łączy się – co oczywiste – z tematem odchodzenia ("I'm ready my Lord"), a sam tytuł sugeruje stopniowe "wygaszanie", "usuwanie się w cień" jako metaforę umierania ("I'm leaving the table/I'm out of the game). Wobec tak ostatecznych spraw, rzeczywiście ciężko zachować pożądany umiar w odbiorze muzyki, zwłaszcza, że album przenika skłaniająca do wielkich gestów i kosmicznych przemyśleń, minorowa mgła, kontemplacja oraz melancholia. Przy tym wszystkim, teksty Cohena, znanego przecież z różnorodnych religijnych fascynacji, sugerują, że to zaduma niepozbawiona nadziei na wyjście "stąd-tam", czasem wręcz naznaczona jest specyficzną zuchwałością "zrównującą w dół" boskie siły i marność człowieka (“If you are the dealer/I'm out of the game/If you are the healer/I'm broken and lame”), dzięki takiemu podejściu nie doświadczamy niepotrzebnego patosu.

Wokalnie, wiadomo – Cohen nigdy nie był mistrzem skakania po interwałach i przyciągał raczej ekspresją, przydymionym timbre, które z wiekiem stało się jeszcze głębsze, bardziej szorstkie i barytonowe. Na You Want It Darker jego głos przysłania większość utworów, jest jak ciemna, magnetyzująca płachta rzucająca cień na całą resztę. Jestem w stanie zrozumieć tę hipnotyzującą moc, choć nigdy nie ulegałem jej w 100%, tak jak wyznawcy. Monotonia po jakimś czasie zawsze brała górę, dlatego też mój kontakt z Cohenem nie bywał zbyt częsty i ograniczał się do miesięcy jesienno-zimowych, kiedy "atmosfera pustych taksówek" przemawiała najlepiej. Podobnie mam z Waitsem – taką muzykę naprawdę w pełni docenia się w te dni, kiedy "nie da się" słuchać czegokolwiek innego.

Do You Want It Darker podszedłem z dużym sceptycyzmem, wiedziałem przecież, że co najmniej od kilku lat Cohena traktuje się tak jak Casha w ostatnim etapie kariery. Przy pierwszym odsłuchu bardzo pozytywnie zaskoczył mnie opener z gotyckim zaśpiewem chorału i wyrazistym basem jakby z którejś z mrocznych, post-punkowych czy gotyckich płyt (Faith The Cure?). Wciąż jest to dla mnie highlight tej płyty. Z drugiej strony mamy "On The Level" – lekko nudnawy, kliszowy folk na 3/4, przechodzący w blues, czyli spełnienie części złych przypuszczeń, bo obawiałem się, że tak będzie wyglądać cała płyta.

Na szczęście reszta utworów trzyma nieco wyższy poziom. Czasem głos Cohena wypełnia przestrzeń smyków, z westernową gitarą, przypominającą ballady... Szczepanika – to pierwsze skojarzenie które mi wpadło do głowy przy okazji "Leaving The Table". W "If I Didn't Have Your Love" pojawiają się organy a la Spiritualized (choć dla zachowania proporcji – bez rozrywającej głębi "Broken Heart") oraz bluesowa gitara, której dźwięki da się przewidzieć co do jednego, z resztą chwilę później w sukurs wchodzi pianino prowadzące klasyczną, również nieco przewidywalną, folkującą harmonię. Czasem razi przebijająca się od czasu do czasu "trubadurska" melodyka ("Steer Your Way"), na którą zawsze byłem uczulony w przypadku tego artysty. Cohen, nawiązując do stałych punktów swojej twórczości, korzysta również z typowych dla siebie klezmerskich motywów znanych m.in. z "Dance Me To The End Of Love" ("Travelling Light"). Żeby wzmocnić gęstą atmosferę, ponownie gotyckie chórki pojawiają się w "It Seemed The Better Way", gdzie skromna aranżacja zostaje podkreślona zgrabnie schowanymi z tyłu organami, a nad wszystkim panuje melodia skrzypiec. Na koniec dostajemy "String Reprise / Treaty" – dwuczęściowy, melancholijny kwartet (?) smyczkowy, "konwersację z wyższymi siłami" i w tym momencie staje się jeszcze bardziej jasne, co skłania ludzi do przyznawania tej płycie ocen z pogranicza 9-10/10.

Owszem, mnie też na swój sposób urzeka zamknięcie tego albumu, wyższe stężenie bezpośredniej emocjonalności w closerze to klasyczny chwyt, który ma zostawić słuchacza "w szoku", ale prawda jest taka, że "String Reprise / Treaty" brzmi tak jak wiele innych, smutnawych smyczkowych wtrąceń, które w życiu słyszałem (Mark Hollis wygrywa w tej kategorii). W pierwszym momencie ciężko było mi nawet przyporządkować ten utwór do konkretnego odpowiednika i to bynajmniej nie z powodu jego oryginalności.

Choć zupełnie nic na tej płycie mnie nie zaskakuje, to w ostatecznym rozrachunku ciężko sformułować inne zarzuty niż te dotyczące pojawiającej się od czasu do czasu przewidywalności czy przesadzonej skromności kompozycyjnej zahaczającej o mało treściwy i niezamierzony ambient ("It Seemed The Better Way"). Na szczęście You Want It Darker, lepiej lub gorzej, stara się tych dwóch głównych wad unikać. Cohen nie prezentuje auto-parodii, jest to raczej całkiem udana kontynuacja pomysłów, które na potrzeby każdej kolejnej dekady ulegały nieznacznym modyfikacjom. Z drugiej strony, słuchając jego utworów zazwyczaj warto nastawić się na nieco inny sposób podejścia do muzyki. Większość kawałków z You Want It Darker odbieram bowiem na tej samej zasadzie co pojawiającą się sporadycznie, muzyczną skromność i intymność Marka Hollisa, Jasona Pierce'a, Sufjana Stevensa, Marka Kozelka czy I See A Darkness (i nie chodzi tutaj o porównywanie poziomów, ale o konkretną filozofię muzyczno-literacką, "depresyjne ćmy barowe").

Jeśli miałbym szukać jasnych punktów, to utwory z You Want It Darker, często o wiele bardziej zajmowały mnie swoim dopracowaniem pod względem detali, ogólnej ambientalnej głębi muzyki, ale tylko tam gdzie dopełniona była treścią ciekawego rozmieszczenia dźwięków w przestrzeni i produkcją. Dzięki temu album Cohena unika wad wielu płyt z gatunku "bard z gitarą" – nie jest zupełnie płaski i przesadnie "szkieletowy", co w przypadku charakterystycznego wokalu Kanadyjczyka mogłoby się skończyć nie najlepiej. To płyta z rodzaju tych "piątkowo-szóstkowych", które warto przesłuchać, choćby dla kilku fragmentów i specyficznej aury (może jeszcze odbieranie w ten sposób dzieł sztuki przetrwało pod naporem techniki). Oczywiście zawsze można sięgnąć po klasyki takie jak Songs Of Of Love And Hate, ale przesłuchanie ostatniego wydawnictwa, może ciekawie dopełnić obraz dyskografii Cohena.

You Want It Darker to całkiem solidny album, ale nie popadałbym w histerię przeceniania go, tak jak stało się to również przy okazji Blackstar. Zwyczajnie warto docenić wysiłek artysty u schyłku kariery, któremu "jeszcze się chce" i wciąż nagrywa płyty nieco powyżej przeciętnej. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz, gdzieś w czasach gimnazjalnych posłuchałem Hex Bark Psychosis, to przez kolejne tygodnie byłem zahipnotyzowany muzyką, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że mam do czynienia z albumem, który wyznaczał nowe trendy. Podobnie jest z płytami, których wysoki status nieco trudniej jest zaakceptować. Dlatego (choć w nadmiarze informacji to nieco naiwna propozycja) warto tworzyć swoje własne "historie odbioru", "własnego Cohena", czasem nawet lepiej bez świadomości, że gdzieś tam po drodze, ogarniając dyskografię popularnego artysty, słuchało się arcydzieła. Może lepiej dowiedzieć się po fakcie, doceniając indywidualnie, bez nachalnej reklamy z zewnątrz. Dzięki takiemu podejściu, wyzbyciu się informacyjnego szumu karmiącego nas nadwyżką emocji i traktującego muzykę jak część garderoby, na You Want It Darker można spojrzeć jak na całkiem udane, ale wcale nie wybitne, do bólu konsekwentne zwieńczenie, kolejnego, być może ostatniego rozdziału imponującej kariery Leonarda Cohena.

(Tekst został napisany dzień przed śmiercią artysty.)

Jakub Bugdol    
11 listopada 2016
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)