RECENZJE

Lana Del Rey
Norman Fucking Rockwell!

2019, Polydor 4.3

Nie rozumiem wielu rzeczy na tym świecie, ale jednego tegorocznego kejsa szczególnie nie pojmuję. Skala zachwytów nad najnowszą płytą Lany zdumiewa mnie tym bardziej, że nie dobiega jedynie zza oceanu; sporo hurraoptymistycznych głosów dociera również z naszego podwórka, dotychczas traktującego Amerykankę z pewnym dystansem. Peany płynące ze Stanów jeszcze dałoby się tłumaczyć kulturowym kontekstem, jakąś specyficzną amerykańskością tej postaci, ale już po zignorowaniu samej kreacji zostaje, po pierwsze, głos artystki typu hate/hate – znudzony, zmanierowany tembr, który w teorii powinien idealnie dopełniać przezroczyste kompozycje, a w praktyce nawet do nich jakoś nie potrafi się dopasować (w całej dotychczasowej karierze Lana wokalnie zagrała dla mnie w słownie DWÓCH singlach). No i po drugie, wspomniane kompozycje. Obwołanie Del Rey przez pewien portal jedną z najlepszych żyjących, amerykańskich songwriterek może przemilczę, ale już wszechobecne głosy o wielkiej sile tych numerów, dominujących nad resztą dyskografii artystki, to dla mnie kolejna wielce zagadkowa kwestia. Nowe ballady Lany w znakomitej większości są równie bezpłciowe jak wszystkie jej wcześniejsze dokonania. Fakt, znów zmienił się główny producent utworów, ale odnoszę wrażenie, że kolejni współpracownicy piosenkarki boją się rewolucji, dokonują zmian raczej w sposobie podania produktu, samą treść pozostawiając nienaruszoną.

Najlepszym przykładem tej pozornej wolty jest tu "Cinnamon Girl" – Lanowa, balladowa, bezkształtna masa, którą słyszeliśmy już tysiąc razy, ale która sporo zyskuje na "filmowych" smaczkach produkcyjnych Antonoffa. "Venice Beach", a właściwie jego druga połowa, to faktycznie rzecz niecodzienna w dyskografii artystki. Szok poznawczy to jednak jedyny atut numeru, który brzmi co najwyżej jak któryś z mniej porywających rockerów Neila Younga. Z coraz większym niedowierzaniem czytałem opinie o opus magnum Grant, słuchając takich rzeczy jak "California", "Mariners Apartment Complex", tytułowego, czy closera – utworów antyprzebojowych i tak dla Del Rey typowych. Zwarty "Doin' Time" to jeden z niewielu tutaj konkretów, odznaczający się zajmującym drivem. Wyróżnia się też elegancki epik "The Greatest" – właściwie jedyny spójny, chwytliwy numer, poprowadzony z werwą od początku do końca. W "Bartender" i "Happiness Is A Butterfly" znajdziemy skrawki dobrych melodii, ale, co dla albumu emblematyczne, gubią się w gąszczu monotonnych, łzawych klawiszowych klisz. O ile popkulturowe odniesienia i kwestie wizerunkowe nie przestaną górować nad zawartością albumów Elizabeth, ta, wbrew dominującej narracji, nigdy nie wybije się ponad przeciętność.

Stanisław Kuczok    
29 października 2019
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)