RECENZJE
Kate Bush
50 Words For Snow
2011, Anti- / Fish People
Fakty:
Głos 53-letniej Kate Bush dużo stracił na swej świeżości. Jeżeli w
1982 marzyła, żeby artykułować jak wiedźma, dzisiaj repertuar z The
Dreaming trzasnęłaby bez manierycznego wysiłku.
Kate Bush nie jest stułbiopławem. Odbicie twarzy piosenkarki zaczęło
tęsknie wyglądać za dawnym, klasycznie kobiecym, drobnym owalem.
Dodatkowo lekki kuksaniec od Tanatosa niepokojąco zawęził rubinowe
usta piosenkarki i zatoczył wokół nich cienką siatkę zaborczych
zmarszczek. Widzieliście nową okładkę winyla Florence Welch ze
zdjęciem od Karla Lagerfelda? Gustowne koronki.
Kate Bush, pomimo tego, że jest stara, kolejny raz zagrzebuje się w tę
bzdurną baśniowość. Wydałaby coś o prawdziwym życiu. Takim, które
wszyscy znamy.
Mity:
50 Words For Snow to zimowa wersja Aerial.
Eskimosi w swoim wokabularzu posiadają 50 słów na określenie opadu
zwanego u nas po prostu śniegiem. (w rzeczywistości ich śnieżne
nazewnictwo ogranicza się do oceny przydatności w budowaniu
igloo).
Kate jest zajebista, bo nie ulega trendom i nie robi dubstepu (trendy).
W "Snowed In At Wheeler Street" Bush zerżnęła syntezatorowy
background z "Poker Face".
"Wild Man" jest tak upiornie złym utworem, że wysoki komisarz
Grenlandii wydał Kate Bush zakaz wjazdu na terytorium ich autonomii.
Seks z bałwanem jest prastarą, jakucką metaforą na przemijanie.
Obiektywność.
Post-ironia.
*********************************************************************
Kate Bush, zwiedziona mistycyzmem innuickiej mitologii, subtelnie
wtapia się w igliwie arktycznych podań, podkradając ludom Północy
koncept na swoje dziesiąte studyjne wydawnictwo. Powracając po
siedmiu latach z kompletem oprószonych śnieżną pierzyną, zimowych
opowieści, seraficzna diwa uderza w tony minimalistycznej muzyki
poważnej, podbarwionej ambientalnymi fakturami, jazzową rytmiką i
gitarowymi pasażami, zaczerpniętymi z post-rocka. Większość modułów,
na których Bush oparła 50 Words For Snow znalazła się już na
poprzednim albumie artystki – Aerial, jednak zamiast
reinterpretacji niekoniecznie równej, momentami uciążliwie
heterogenicznej poprzedniczki, otrzymujemy holistycznie wymuskaną
kompozycję, opartą na skromnym, minorowym pianinie, rozlewającym się
po palecie sejsmicznej, enowskiej ciszy. Cisza zresztą, nawet przez
chwilę, w momencie potężnych, ekstatycznych uwzniośleń na wysokości
"Snowed In At Wheleer Street", nie przestaje być dominantą całego
albumu.
50 Words For Snow składa się oryginalnie z 7 piosenek, jednak
intuicyjnie kreślona linia demarkacyjna albumu kroi płótno raczej na
trzy części. Poemat rozpoczyna się wraz z podszczypującą mrozem,
nobliwą suitą, bazującą na atonalnych, klawiszowych sekwencjach,
pieszczonych gdzieniegdzie przez dronowe knowania i głuche pulsy
bębnów, po czym miękko przechodzi w smykową adorację w "Lake Tahoe" i
błogie zawodzenie przy inkorporowaniu talk-talkowskiej linii
perkusyjnej w "Misty". "Misty" to taki swoisty tren a priori o
właściwie nieźle pokręconym temacie – topnieniu bałwana po intensywnym
zbliżeniu seksualnym. Jednak serio, jeśli beka to jedynie na papierze,
bo słysząc "He won't speak to me/ His crooked mouth is full of
dead leaves" i "He is dissolving, dissolving before me and
dawn will come soon /What kind of spirit is this?" mam ochotę raczej
agitować przeciwko jakiejś niesprawiedliwej transmigracji, niż
wykrzywiam twarz w gremlinim uśmiechu. "Misty" doskonale ilustruje
również powinowactwo pomiędzy 50 Words For Snow a Spirit Of
Eden, od subtelnie dynamizujących perkusjonaliów przez analogię w
jęczeniu Hollisa i Bush, do zagubionych, rozszczepiających się
wariacji gitarowych, rzężących jeszcze dosadniej w trzeciej części
albumu przy okazji piosenki tytułowej.
Dość egzotyczno-żartobliwym pomysłem wydawałoby się umieszczenie w tym zestawie kontrastującej z resztą materiału, jazz-rockowej defilady ''Wild Man'', jednak po namyśle trzeba przyznać, że nie całkiem w ciemię bity był to pomysł. Piosenka pełni rolę pomostu
przygotowującego na kulminacje natężenia emocji w nadciągającym,
hamletowskim "Snowed In At Wheeler Street". "Snowed In At Wheeler Street" z gościnnym udziałem Eltona Johna, jest gorzką, tragiczną
akrobacją defetystycznych, rolandowskich arpeggiów z parą
odseparowanych przez wojnę, niespełnionych kochanków. Cholernie
pompatyczny utwór. Elton John, jeszcze bardziej posunięty w wieku niż
Kate, robi ultrastadionowe góry i ogólnie brzmi niemodnie jak podróże
do Kazimierza Dolnego. Podobnie Bush aż prowokuje do wywlekania tych
wszystkich truistycznych pierdół o gorącym, irlandzkim temperamencie i
esencjonalnej kobiecości (będzie trochę na końcu). Cóż to jest jednak
za patos! Nabieram się za każdym razem, gdy echami konfabulacyjnych,
tłamszonych przez dziesięciolecia infernalnych doświadczeń,
sadystycznie napastując cały areał swojej krtani (uh), wykrzykują "I don't want to lose you/ I don't want to lose you again!" Szczyle nie
umią. Starość=pejoratyw 0. Dla mnie masterpiece, nie wydaje mi się
jednak, żeby był to kawałek do przełknięcia dla osób dostających
wrzodziejącej wysypki na dźwięk terminu rockowa opera.
Bajka subtelnie rozpływa się wraz z koncyliacyjną, chamber-popową
balladą "Among Angels", uświęcającą wartość repetycyjną albumu.
Sfatygowane sanie rozpraszają się w powietrzu, a wraz z nimi blednie
postać demonicznego woźnicy. Jeszcze przez chwilę napawamy się
widokiem fluorescencyjnej aureoli zorzy polarnej, burzącej stateczną
taflę nieboskłonu, po czym... wracamy do materialnego świata, w którym
przed wigilią wypisuje się kartki świąteczne, co sama zresztą właśnie
robię. (Wesołych świąt!)
Natomiast z 50 Words For Snow sprawa ma się tak. Ikoniczna
piosenkarka nie hasa już po polanie przy lesie w makowej, nimfetycznej
sukience, mimo to udowadnia, że wciąż pasuje do niej muzyka, która nie
ma ochoty przedstawiać się w czasie rzeczywistym. Cały wic polega
jednak na tym, że dziejby, śnigrobki i topielce, śnieżne baśnie, które
szepta nam do ucha Bush, kładąc się w spowitym otuliną leśnym
chruśniaku i sakralizując palcami wilgotne od stopniałego śniegu
prześcieradło, a nawet ta jazgotliwa, realnie poruszająca
reminescencja trudnej, pasternakowskiej miłości, nic to w stosunku do
samej postaci piosenkarki, która swoją momentami wręcz absurdalną,
transcendentną doskonałością, przekłamuje arktyczne bajery i
niemieckich braci Grimm, pracując na kolejny rozdział swojej własnej
legendy.