RECENZJE

Kanye West
The Life Of Pablo

2016, Def Jam / G.O.O.D. Music 8.2

Rozumiem, że dla wielu osób informacja, że nowa płyta Kanye Westa to jedna z najlepszych płyt wszech czasów jest równie trudna do przełknięcia, jak Igristoje, gdy dowiadują się, że jego smak zawdzięczamy sygnatariuszowi wyroku katyńskiego. Widziałem, jak pisanie recenzji The Life Of Pablo ścinało najlepsze umysły mojego pokolenia na jajecznicę; starców płaczących w parkach, młodzieńców marznących na Szpitalnej w kolejce po Yeezy. Mroczną prądnicę nocy, ludzi, którzy używali frazy "marketingowy geniusz" w odniesieniu do gościa piszącego o wybielaniu odbytu, wybielaniu Billa Cosby’ego, penetrowaniu odbytu. Już to, że zwykło się nadużywać frazy "geniusz marketingu" jest dowodem na skundlenie naszej epoki.

W tym kontekście kusi maksymalna redukcja płyty do samej zawartości, do point de fable, bajkowego pawłowego momentu, zastosowanie metody innego Pablo, Kostrzewy, z jego starszą niż debiutancki album Kanyego recenzją nieprzypadkowo się tu pojawiającego Hail To The Thief. Chciałoby się przyszpilić gnoja, zapytać za Krzysztofem Rutkowskim, jaki jest przedmiot sprawy, dokonać inwentaryzacji splatając na nowo to, co już zostało imponującym, producenckim wysiłkiem splecione. Rzućmy okiem choćby na gości – nawiedzające operę Kanye widma, występujące najczęściej w roli ludzkich sampli, głosów w głowie chwiejnego kokainisty. Jest tu Post Malone, młody adept sztuki kwestionowania zastanych wzorców męskości, i jeszcze młodszy Desiigner, brooklyński Jasiek MBH, który jeszcze pół roku temu skupował za 200$ bity podpisane jako "Ace Hood type of beat" od randomów na serwisach bitmejkerskich; Rihanna, od lat pozostająca w skomplikowanym związku z nowoczesną urban music, i niezdarnie tańczący na krawędzi obłędu Kid Cudi w słonecznym wcieleniu; wracający na chwilę z rzeczywistości, w której świat stanął na chuju i tańczy sobie breka The Weeknd, i najlepszy z żyjących ludzi – Young Thug.

Dwaj synowie marnotrawni, Frank Ocean i Andre 3000 – ten pierwszy biorący udział w pięknej, ale jednak surowej, zdawkowej kodzie do "Wolves", i 3 Stacks, pojawiający się, by zaznaczyć symboliczną obecność na spadkobiercy Speakerboxx/Love Below i wymruczeć kilka półsłówek w końcówce "30 Hours". I wreszcie dwóch gości, którym pozwolono na odrobinę więcej – Chance The Rapper w "Ultra Light Beam" (lepszego rapu już chyba nie znajdziemy tu do końca albumu) i Kendrick Lamar. Kanye, będący pierwszorzędnym songwriterem, solidnym komikiem i drugoligowym raperem bierze się za bary z najlepszym technicznie raperem na świecie, na wymagającym (bo tradycyjnie ślamazarnym) bicie Madliba, nagrywa zwrotkę na maksimum swoich możliwości, a kapitalnie przewiniętą zwrotę Kendricka o lifestyle’u bogatych i sławnych puentuje przezabawnym "scary… scary…" – taka puenta u Taco Hemingwaya robiłaby robotę, czyż nie?

Dobór sampli to także niezły przelot przez schizofreniczny newsfeed: mrożący krew w żyłach wyimek z Arthura Russella, dzieci z instragramowych video, obróbka vougingowego klasyka Hardrive, fragmenty gospelowych i dancehallowych legend, tagi ze Street Fightera 2, włoski prog-rock z lat 70., irańska diva – nawet z grubsza wygląda to ciekawiej niż mniej lub bardziej dopracowane użycie motywów z "Harder Better Faster Stronger", "21st Century Schizoid Man" czy "Paranoid".

Ale sam dobór kolegów i motywów nie zrobi płyty. Sercem T.L.O.P jest ironiczny skit, którego tekst można luźno przetłumaczyć jako "fani mówią nagraj jakąś Senioritę, mówię: już nagrałem, ale na poprzednich płytach". I see what you did there! Bo choć ten album to po prostu kłączasty pop, przywołujący skojarzenia raz z samplowanymi arcydziełami, od Paul’s Boutique, przez Since I Left You i Beauty And The Beat po Person Pitch, to znów z alternatywnymi i mainstreamowymi płytami sprzed dekady, z Madvillainy i Black Album, Fantastic Damage i wspomnianym Speakerboxx – to przede wszystkim jest właściwym podsumowaniem prawie 15 lat obecności Westa na scenie, autotematycznym opisem zmieniającego się rapu, któremu kolejne płyty, od College Dropout po Yeezus pozwalały stwarzać kolejne mikronurty. Zrzucenie balastu wymyślania się na nowo i zaplanowana bądź podświadoma próba rekapitulacji paradoksalnie pozwoliły mu na nagranie swojej najodważniejszej, ale i najsprawniejszej płyty.

Nawet jeśli nagromadzenie soulowych wokaliz poruszyło nostalgiczną strunę, ja naczytałem się za dużo starych "Klanów" i "Faderów", a cała historyczna teza jest naiwna, to i tak pozostaje przyjemność z podążania ścieżkami wyobraźni wielkiego kompilatora, jak choćby w "Famous", w dwusekundowym przejściu między zwrotką Kanye, wejściem Rihanny, sugerującym powrót do hooka, i nagłym przełamaniem cytatem z Sister Nancy. Albo w jednej z ładniejszych, kameralnych ballad spod znaku 808s & Heartbreak "FML", gdy w drugiej połowie scenę nawiedzają (dosłownie) ziomki Joy Division z Section 25. Są tu bangery o butach ("Facts"), nieco raekwonowy w klimacie "Freestyle 4", Drake’owe "Real Friends", rozwijający pomysły z Yeezus "Fade", gospelowy opener i komiksowe "No More Parties In LA", epileptyczne "Waves". Każdy inny, wszyscy równi.

T.L.O.P to specyficzny wariant mainstreamowego eksperymentu, daleki od amorficznych struktur Future’a, minimal-trapu Drake’a, lean-popowej wyobraźni Young Thuga, nawet od natchnionego protest-funku Lamara. Jeśli chodzi o teksty, proporcje łzawego patosu, burackiej przewózki, kanonicznych śmieszno-żenujących wersów (jak słynny już początek "Father Strech My Hand, part 1") i namecheckowo-celebryckiej wyliczanki nie utrudniają czerpania przyjemności z odsłuchu. Nawet jeśli nadal nie obchodzi was, kim jest Taylor Swift, Ray J i nie trapią was problemy pierwszego świata – wciąż warto, bo w stadionowo-piosenkowej plecionce Kanye obecnie nie ma sobie równych.

Łukasz Łachecki    
20 lutego 2016
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)