RECENZJE

John K.
Lost In The Beat

2010, self-released 6.6

Dzień 1:
Uporczywy dźwięk gadu-gadu odrywa mnie od dotychczasowych zajęć. Naturalnie mam ustawiony brak sygnałów dźwiękowych w ustawieniach komunikatora, ale dajcie spokój, opowiadam historię. Kogóż to licho niesie. Wojtka, zresztą okazuje się, że nie takie licho, bo podesłany link z witch house’m nie ma tym razem niczego wspólnego. Przy okazji – wizja polskiego projektu witch house’owego z lasów Pomorza, o nazwie Licho. A nawet Licho Niesie. Okej, Wojtek dzieli się ze mną Johnem K., którego to istnienia dotąd nie zarejestrowałem, a jak się po chwili okazuje, mogłem. I Wojtek pisze coś, że koleś wpuścił album do sieci w lutym, do tej pory nie znalazł wydawcy, a rzeczony album o niewiadomym statusie jest zajebisty. Mi z miejsca włącza się opcja dystans, ale no dobra, posłucham, a nuż się coś trafi. Słucham. Słucham i... zajebiste! Myślę sobie, że podam Johnowi K. rękę na polskim rynku hip, że znalazłem swojego pupilka, którego będę głaskał i rozpieszczał, że spróbuję się nieco zaktywizować jako promotor, Wojtek się nie obrazi, bo przecież wiadomo, że on znajduje niemal wszystko, zresztą on ma Toro i to się za nim pociągnie przez jeszcze kilka lat zapewne. A ze mnie żaden researcher przecież, nie o to mi chodzi. Słucham dalej, jest niemalże wieczór (załóżmy, że akcja dzieje się od rana, w rzeczywistości ani tego nie pamiętam, ani mnie to nie obchodzi). Wojtek pisał coś, że świetne, bo słychać Prince’a, no i to prawda, ale słychać jeszcze tyle innych rzeczy! Świetną partię klawiszy skradzioną Stephinowi Merrittowi w "Till Tonight". Zalotną trafioną w moment gitarę niby z Talking Heads w re-we-la-cyj-nym "First Things First" i nie tylko. Cobainowo-pollardowy songwriting w kapitalnym "In Your Sleep Tonight". Rewelacyjne pogłosy i wszystko w "My Only Girl". Współgrające jak podzespoły w zegarku Kanta bas i linia wokalna "Don’t Take It From Me". Mam takiego faworyta, że mucha siada i tańczy z radości!

Dzień 3:
Dobra, idę skoro muszę. Słuchawki na uszy, czego by posłuchać? Znowu Johna K.? Czy aby na pewno tego chcę – nie jestem pewien. Słuchałem tego już sporo razy, naprawdę nie chciałbym mu zaszkodzić. Ale brak pomysłu wespół z recenzenckim pragnieniem skrupulatności biorą górę i pierwsze w kolejce "Lost In The Beat" startuje. Właściwie już mi się ten album trochę znudził, szybko, prawda? Smutno mi z tego powodu, cały misterny plan w pizdu, jak zwykł powiadać bohater Killera, a ja czuje się oklapnięty jak gdybym miał go znowu oglądać z okazji jakiejś Wielkanocy. Od czasu Pinka, nauczyliśmy się, że chałupnicza produkcja nie usprawiedliwia podobnej płaskości, w przypadku Lost In The Beat niestety usprawiedliwić usiłuje już po kilku odsłuchach, czemu niestety, będąc uczciwym, muszę się sprzeciwić. Dobrze, że K. zaczerpnął Ariela, w sposób dość nieoczywisty na tle prostolinijnych epigonów, ale czynnik niezużywalności mógłby także przejąć, bo właściwie co mam teraz z tym robić? Cały ten Merritt, cały ten Prince, całe to Talking Heads osłuchało mi się zbyt szybko. Niby jest bardzo dobrze, a wręcz trochę lepiej, ale nie mogę myśleć o tym jasno, kiedy do tego materiału na dobrą sprawę nie chce mi się już wracać. Do tego bardzo dobrego materiału. Na domiar złego Wojtek też pisze, że jednak szóstka niż siódemka. Cóż.

Johnie K.! Nie bądź Józef – zarządź na dłużej! Machamy kciukami i widzimy się przy okazji oficjalnego materiału.

Radek Pulkowski    
21 października 2010
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)