RECENZJE

Jessy Lanza
Pull My Hair Back

2013, Hyperdub 7.2

Na swoim koncie ma gościnny udział w kawałku Ikoniki "Beach Mode (Keep It Simple)" i remix utworu "Earthforms" Matthew Deara, na facebookowym profilu ponad 3 tysiące fanów, a jednak pochodząca z kanadyjskiego Hamilton Jessy Lanza, to ciągle jedna z najbardziej karygodnie przeoczonych i niedocenionych "nowych twarzy" w muzyce. I nie mówię tego w kontekście wysypu żeńskich głosów na arenie szeroko pojętego r&b (Jessie Ware, Aluna Francis, Kelela), ale przede wszystkim smutnego moim zdaniem stanu rzeczy, że wypuszczony pod koniec czerwca w znanej stajni Hyperdub i współprodukowany przez mieszkańca tej samej, położonej nad jeziorem Ontario mieściny – Jeremy'ego Greenspana, pierwszy singiel Lanzy "Kathy Lee" powinien z miejsca zjednoczyć blogosferę zakochaną nomen omen w ładnych obrazkach rodem z Tumblra (teledysk do "Kathy Lee" taki właśnie jest) i bijącą pokłony nostalgicznemu songwritingowi Junior Boys. Tak się jednak nie stało. Złotymi cielcami minionych wakacji okazali się między innymi Banks oraz zespół Chrvches i cały misterny plan spalił na panewce ("w pizdu"). Można zatem na podstawie przytoczonych faktów wysnuć tezę, iż nigdy nie wiesz, co w danym roku będzie przedmiotem tzw. "hajpu", jeżeli uprzednio nie zagości na salonach Boiler Roomu oraz wallu Majestic. Zresztą: who cares?

Azymutem dla "Pull My Hair Back" jest strategia obrana przez Greenspana na It's All True. Sama płyta mogłaby być naturalnym przedłużeniem konceptu, swoistym "vol. 2" wydanego dwa lata temu albumu Kanadyjczyków, gdyby tylko Jeremy zechciał obsadzić siebie na nim jako głównego wokalistę. Karty zostały wyłożone już wcześniej. Nie mogliśmy wymarzyć sobie jednak lepszego prezentu niż zwiewny, sensualny, ale niebywale techniczny, giętki i trzymający całość w ryzach wokal Lanzy. To ona i jej głos będący kolizją charakterystycznej ekspresji Nite Jewel, eteryczności Aaliyah i pochodzących z The Present Lover Luomo hauntologicznych wokaliz automatycznie "ustawiają" tę płytę.

Świetny jest już sam początek albumu. "Giddy" stanowi zapis w wersji mikro producenckiego sznytu Greenspana. Od razu łapiemy tą charakterystyczną "umiejętność wykwintnego operowania przestrzenią", o której pisał Patryk przy okazji It's All True, ale również podskórność głębokich bitowych pasm, które Kanadyjczyk z pozycji wytrawnego gracza osadza na synthowych pasażach. Drugi w kolejności "5785021" w cuglach wygrywa ze stworzonymi wcześniej przez Greenspana singlami dla założonej przed Dana Snaitha oficyny Jiaolong. Nie trzeba jednak nosa perfumiarza, żeby zorientować się, że występuje między tymi produkcjami pewna zależność. W maniakalny sposób traktowany przez Greenspana surowy, przeszywająco wyrachowany bit, idealnie współgra z rytmicznym poszatkowaniem i emocjonalnymi wyznaniami Lanzy "Why you wanna play me like a fool?/ Seen more signs that i'm better/All my friends that i'm your fool/And I treat you right and let you come inside", by w końcu znaleźć ujście w nałożonej nań post-dubstepowej siateczce charakterystycznej dla neurozy CMYK.

Wspomniany wcześniej numer "Kathy Lee" jest doskonałym przykładem na potwierdzenie zasadności dyskursu o miejskości i użytkowości tej muzyki. "Fuck Diamond" i "Keep Moving" to z kolei dwa klubowe gwoździe. Pierwszy jest może zbyt ekskluzywny na suto zakrapiany melanż, ale nie dziwi mnie jednocześnie fakt, że tego typu muzyka wylądowała w założonej przez Kode9 wytwórni (swoją drogą z jakim wyczuciem frazy, a jednocześnie dużym luzem został ten numer zaśpiewany, wow). Drugi natomiast to wypadkowa kanciastości "Second Chance" z ożywczością "Let Me Know" Roisin Murphy (charakterystyczna, podcinająca gitka też jest, a jak). "Against the Wall" i closer "Strange Emotion" są to zaledwie "ładne" utwory i niech wspomniana "ładność" nie będzie tu rozumiana w pejoratywnym znaczeniu. Szturmem za to podbiły moje dotychczasowe notowania albumu numer tytułowy oraz ''As If''. Znakomite, chwytające za serce piosenki, które w pewien sposób mogą stanowić intymny hołd dla Aaliyah, z drugiej natomiast strony w pełni realizujące moje skryte marzenia o dzisiejszym popie w ukutej przez Jeremy'ego szkatułkowej tkance rytmicznej, błogo rozpływającej się w gęstej osnowie bitu.

Kompozycyjne wysmakowanie i organiczność to dwa słowa klucze pozwalające zdefiniować oraz ułożyć sobie w głowie pewien zarys tego albumu. Zostało powiedziane, że Jessy i Jeremy mają fioła na punkcie r&b, ale również disco i electro-funku. Lanza regularnie umieszcza na swoim wallu tracki od takich tuzów jak Big Sean, Ginuwine czy 2Chainz. Zadziwia mnie jednak konsekwencja Jeremy'ego w tworzeniu swoich nowych projektów. Jest jak Asghar Farhadi muzyki niezależnej – wszystkie składowe pozostają podobne, ale po pewnym czasie jesteśmy w stanie skumać, że facet stworzył nową jakość, nie zmieniając zbytnio anturażu. Idąc tropem duetu Shapiro&Agebjörn życzyłbym sobie na przyszłość, żeby to nie był jałowy związek producencko-wykonawczy. A Jessy, no cóż, widzimy się na koncercie w Polsce. You're invited.

Jacek Marczuk    
9 października 2013
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)