RECENZJE
Jessie Ware
Devotion
2012, PMR / Island
Przed szesnastoma miesiącami życzyłem sobie, aby coraz wyraźniej tu i tam zaznaczająca swój talent
Jessie Ware pociągnęła dalej współpracę z producentami pokroju Jokera. O ile wcześniej przedstawiła
się z nazwiska, kolaborując z Samphą i SBTRKTem, to w maksymalistycznym "The Vision (Let Me
Breathe)" stała się już czarującą rewelacją, powołaną do przeprowadzenia suchą stopą melodii
przez przekraczające stany alarmowe rozlewiska padów, wobbli i bitów. Równolegle trwająca hossa
wokalistów garage’owych – Katy B, Jamiego Woona czy Jamesa Blake’a – plasowały pochodzącą z
południowego Londynu artystkę na znakomitej pozycji startowej – tym bardziej, że choć możliwości
wokalne ma niekoniecznie większe, to barwę – namiętną, intensywną-półwytrawną, a wyczucie
w temacie emisji głosu pozwala lepiej zrozumieć na czym polega dziadostwo Florence Welch czy
Adele.
Wydanie "Running" było pierwszą jaskółką tego, że pomysł na LP Jessie Ware rozminie się z moimi
wymysłami. Klip do pierwszego promującego Devotion singla ukazał nam tę – wydawać by
się mogło wcześniej – kumpelę didżeja jako wywyższoną i dumną diwę. Sama zaś kompozycja Julio
Bashmore’a odmalowała się kolejnym światłocieniem frapującej tajemnicy i pytaniem: w którą
stronę odbije Ware? Doprawione wysublimowanym, otulonym stateczną elegancją i napędzanym
groovem 80sowego soul-popu podkładem, skojarzenia z Sade, Whitney czy Anitą Baker stawały
się zupełnie naturalne. No i jak się okazało w systemie takich odniesień można zlokalizować cały
materiał. A najwięcej rozkoszy oferują numery wspomnianego Bashmore’a właśnie – poza "Running"
spreparował Jessie zwiewne, neonowo-synthowe "Sweet Talk" oraz lekkie jak w niebiesiech,
subtelnie pulsujące i oswobodzone z mocnego bitu "110%".
Głupio jednak powiedzieć, że pozostałe tracki odstają. Poza jednym zbaczającym w stronę
umiarkowanej (ale jednak) przaśności i niewydarzonym "Night Light", Devotion to wciągający
w głąb siebie album, któremu świetnie zrobiła kooperacja trzech ogarniających pejzaż dzisiejszego
brytyjskiego popu kompozytorów-producentów. Kid Harpoon, współodpowiedzialny chociażby za
singlowe "Shake It Out" i "Never Let Me Go" Florence And The Machine, tutaj podpisał się pod
oferującymi szczyptę podniosłości "Wildest Moment", "Taking In Water" oraz wspomnianym "Night
Light". Wolę sobie nie wyobrażać, co z tymi utworami zrobiłaby maszyna Florencji, faktem jest, że
Ware dodała im dystynkcji zgodnie ze swoim nowym, mimo wszystko zaskakującym wizerunkiem
muzycznym. Z drugiej strony poważna w tym zasługa głównego producenta albumu, Dave’a
Okumu. Frontman The Invisible stoi za spójnością i równowagą estetyczną Devotion. Dlatego
elegancko stopiły się tu minimalistyczny, oparty na nieregularnym loopie i midi dźwiękach, utwór
tytułowy (future r’n’b), jakby wyjęty z awangardowego Ruby Blue "Still Love Me" (wręcz
wydaje mi się, że słyszę Róisín Murphy w chórkach) czy bliższy hip-hopowi "No To Love", w którym
zresztą sam Okumu po raz pierwszy w karierze próbuje rapować.
To zawsze cieszy, gdy od jakiegoś czasu nastawiamy się na pierwszy poważny ruch pewnego artysty
(album długogrający?), i finalnie z czystym sumieniem i bez naciągania możemy wystawić mu laurkę.
Jessie Ware, choć miała kontakt ze sceną i nie byle jaki popowy background – w szkole muzycznej była
razem z (po raz kolejny muszę ją znejmczekować) Florence i Jackiem Peñate, u którego śpiewała też
w chórkach – to objawiła się w środowisku brytyjskiego garażu. Teraz wykonuje ważny i pomyślny
ruch, którym podtrzymuje atencję tego środowiska, a także sukcesywnie wpływa na szerokie fale
eteru. Pewnie już każdy zauważył. No i chyba tak jest OK, co nie?