RECENZJE

Jensen Sportag
Stealth Of Days

2013, Cascine 8.7

ŁŁ: Stary lubieżny dziadu, pora Tobie do grobu, a nie porcyswavem się podniecać – pomyślałem zniesmaczony nagłym porywem nieczułego dotychczas na nazwę Jensen Sportag serca po odsłuchu dziesiątkowego "Six Senses". Skądsiś nagle miłość? Musiałem się dać wmiksować w jakąś potworną, sieciowo-konsumencką kabałę, w jakąś manipulację na metadanych... Te kompozycje niby statyczne (co tak stoisz jak widły w gnoju?), jakieś to wszystko wydaje się przesadnie szczęśliwe, choć raczej nieprzesadnie zadowolone z siebie; nie da się zbyć cytatem z Sebalda, nawet adekwatny przecież poręczny przewodnik porcysiaka (PPP) z namecheckingiem od Toro przez Junior Boys, Panda Beara i Buriala po wyciągniętego z głupia frant z press packu Ariela Pinka wydaje się nieco wyblakły.

Poeeeem tak: po trzech dniach obcowania z tą płytą z zawziętością godną solidnego hyzia nadal nie wiem, co się czai za rogiem. Senne kontaminacje bitowej subtelności na granicy szeptu, ambientoidalnych teł z dżungli i z metropolii (wyobraźni pozwolono na tej płycie na wyjątkowo wiele) i melodycznego wyrafinowania dochodzą tu do głosu. "Hidden, Hunted", "Falling Doves", "Blood Hourglass", każdy indeks na Stealth of Days to melodie na które czekała wolna Polska, wyszlifowane na lata, z wątpliwymi widokami na znudzenie się. Modern classic na tydzień przed oficjalną premierą.

Że nikt tak nie gra? Daj pan spokój. Ja w ogóle nie znam chyba płyty, która operując materią tak delikatną unikałaby przez cały czas choćby cienia trywialności, najdelikatniejsze ambienty i najsubtelniejsze jazzy wydają mi się przy tym patchworku wulgarnawe. Nie znam takiej muzyki, to nie jest nawet pastoralny (i do głębi przy tym manichejski, w przeciwieństwie do JS) Mark Hollis. To wysmakowana i zaaranżowana w sposób totalnie niebiański płyta, czyste w swej esencji, kojące arcydzieło kopiące dupę bodaj każdej znanej mi muzyce opublikowanej po Causers of This.

ML: Ciężko mi pisać o albumach pokroju Stealth of Days nie ocierając się o grafomanię. Prawie debiutancki LP amerykańskiego duetu należy do kategorii nagrań, które się bardziej czuje niż poddaje suchej analizie. Już od pierwszych minut otwierającego ”Rain Code” muzyka zawarta na wydawnictwie skojarzyła mi się z tą z Last Exit. Wyczuwam tutaj podobny rodzaj wrażliwości, która zarezerwowana jest dla nielicznych. Operowanie zbliżoną paletą barw, ambientowe mgiełki oraz przestrzeń wypełniana w odpowiednich momentach ciszą – ujmują. Klimat pozytywnej melancholii wylewa się z tego spójnego albumu, tworząc coś na kształt własnego mikroświata, zbudowanego w oparciu o symbiozę ambientu z r&b. Doskonale opisuje to okładka, która oddaje charakter tej muzyki wpisując się w kanon albumów przemyślanych od początku do końca, gdzie warstwa dźwiękowa komponuje się z tą pozamuzyczną. Wyczuwalny jest tu także feeling bliski temu, który prezentują bracia Aged. Jeżeli tegoroczne wydawnictwo muzyków z LA porywało to Jenseni poszli pół kroku dalej, tworząc dzieło wybitne, wykraczające poza ramy nurtu indie-r&b, niesamowicie wysoko podnosząc poprzeczkę. Album wciągający od pierwszych minut, jednocześnie przepełniony detalami (na polu konstrukcji utworów jak i tych aranżacyjnych), które odkrywa się z każdym kolejnym odsłuchem. W kontekście Stealth of Days, Pure Wet okazała się jedynie przystawką przed daniem głównym, co już jest nie lada wyczynem. Stawiam na równi z Last Exit (a piszę to będąc fanboy'em Greenspana). Spokojnie lista dekady.

JAM: Inc., Rhye, Shy Girls – wszyscy jesteście super, ale laurem zwycięstwa muszę uhonorować w tym roku dwójkę z Jensen Sportag. Sytuacja jest bez precedensu, bo o ile wyżej wymienioną trójkę jesteśmy w stanie umieścić dość łatwo w określonym i jednocześnie sztywnym katalogu odniesień, to w przypadku debiutu Jensenów zadanie jest nie tyle karkołomne, co wręcz niemożliwe do wykonania.

Quasi-ambientowej narracji openera oraz szkatułkowej, zbudowanej niemal w sposób kubistyczny kompozycji "Six Senses" (skojarzenie z Last Exit włącza się natychmiastowo) poddajemy się od razu. Cyzelowanie i podkręcanie podskórnego napięcia spowodowanego subtelną oszczędnością bitu to element, w którym duet szkolił się już podczas produkcji EP-ki oraz remixów. Tym razem wybucha on ze zdwojoną mocą. Siła takich "Light Through Lace", "After Gardens" czy "Under the Rose" tkwi w ich strukturze kompozycyjnej. Wysmakowanie oraz umiłowanie duetu do zabawy detalami (chociażby przełamanie zwrotki oszczędnym klangiem basu, zachwycające prowadzenie gitary wzdłuż bitowej osi czy przestrzenna, rozbudowana wariacja na punkcie "Everything Good" w closerze) to składowe, które czynią ten album niemalże doskonałym.

Wyżej wymienionym zdarzało się kilka razy pudłować, natomiast Jensen Sportag za każdym razem swoimi kompozycjami trafiają w sam środek tarczy. Kolabo ambientu z indie r&b to za mało, żeby zamknąć ten album w jakichkolwiek ramach. Wyczucie Jensenów, którzy na Stealth of Days uniknęli jakiejkolwiek hochsztaplerki czy elementu manipulacji tylko mi imponuje. Jest natomiast czyste piękno i czołówka tego mocnego jak cholera roku.

PM: Nie wiem, co napisała reszta, ale jak ich znam to oczywiście z erudycją, humorem i skupieniem na detalach. Mnie przystoi więc bardziej ogólnikowo: Jensen Sportag należy się nagroda za najlepsze w dwa tysiące trzynastym przyswojenie sobie postulatów debiutu Jamesa Blake'a. Serio, jeśli chcielibyśmy subtelnie popchnąć muzykę na jej najbardziej prawdopodobnej trajektorii rozwoju, z dala od revivali i mishmashów, to statuetkę z podobizną londyńskiego muzyka powinniśmy przyznawać przynajmniej raz do roku. Wspominał o wadze jego debiutanckiego krążka Borys hen w dwa tysiące jedenastym, a ja teraz podpisuję się obiema rękoma.

Jensen Sportag z Blakiem łączy jednak nie tyle brzmienie czy nastrój (choć paralele tych mają swoje miejsce na Stealth of Days), co podejście do samej organizacji dźwięku. Wszystko, czym parał się jak dotąd duet z Nashville, czyli parkietowe groove'y, instrumentalny funk, prince'owska wrażliwość czy sophisti-popowe melodie, funkcjonuje na Stealth of Days na zasadzie strzępków field recording. Wyobraźmy sobie emerytowanego ornitologa-amatora, który w wolnym czasie składa sobie na boku absolutnie nieogarnialne, impresjonistyczne kompozycje z fragmentów tego, co znajdzie w muzycznej przyrodzie, bez poszanowania (zrozumienia?) nie tylko dla struktury zwrotek i refrenów, ale także przestrzennej aranżacji instrumentów i jej klasycznej kompatybilności. W efekcie dostajemy kompletnie nieogarnialny przy pierwszych dwóch, trzech, pięciu przesłuchaniach muzyczny organizm gdzieś z pogranicza ambientu, popowych szlagierów, elektronicznych jamów do tańczenia i muzyki konkretnej, która przecież wcale konkretną nie jest. Stealth of Days najtrafniej podsumować z angielska – “didn’t see that coming”; w dwa tysiące trzynastym, mało które stwierdzenie może służyć za lepszą rekomendację.

Jacek Marczuk     Łukasz Łachecki     Patryk Mrozek     Marek Lewandowski    
9 listopada 2013
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)