RECENZJE

Je Suis France
Fantastic Area

2003, Orange Twin 9.0

Spośród licznego grona obcych języków, jakich w ciągu swojej edukacji liznąłem, na francuski, paradoksalnie, przypadła największa liczba godzin lekcyjnych. Angielski miałem w domu i do pewnego etapu konsekwentnie go pomijałem w szkołach. Na liderowanie wysunął się "French", tyle bezboleśnie, co zalotnie, w końcu określenia "French kiss", czy "French fries" niosą tylko i wyłącznie pozytywne wibracje. I zawsze łapałem szóstki, bo dzięki swojemu wyczulonemu słuchowi z łatwością czarowałem nauczycielki lektorskim akcentem. A jednak, mimo wielu lat wypełniania ćwiczeń i wkuwania odmian, pozostaję laikiem w posługiwaniu się żywym żabojadzkim. To zapewne testament do mojego legendarnego lenistwa, braku dyscypliny, odpowiedzialności za siebie i tak dalej. Dlaczego tak zdolna i utalentowana, szczególnie językowo, osoba nie panuje w wieku studenckim nad co najmniej trzema obcymi? To żałosne, zgadza się. W szczytowych porywach byłem w stanie swobodnie gaworzyć, lecz dziś mój prywatny kres wyznaczają błahe złożenia w stylu "Je voudrais reserver une chambre avec bain et WC" albo "Voulez vous couchez avec moi". No i rozumiem co znaczy "Je suis France", choć po korepetycje z francuskiego nasze nastoletnie fanki powinny się raczej zwrócić do Gwary, bo ten gość wymiata.

Hej, nie mam zielonego pojęcia jak zacząć. Wątki plączą mi się w łepetynie, zawijają wstęgi, istne serpentyny myśli. Całkiem mimowolnie i raczej instynktownie dotarłem bowiem do niesamowitych materiałów, dotarłem do zespołu, który wywarł w mojej świadomości wielkie spustoszenie. To nasze największe odkrycie jako kolektywu; mamy już na koncie parę rarytasów, ciężko rozpoznawalnych przez inne źródła wiedzy o niezal-muzie na świecie. Stali czytelnicy dobrze wiedzą, o kim mówię. Ale tym razem rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania i wyjebała nas w kosmos, pozostawiając głuchą, dymiącą wyrwę w stratosferze. Otworzyliśmy magiczne pudełko ze skroplonym srebrem, otworzyliśmy wrota czarnej dziury, funkcjonującej tuż obok jak gdyby nigdy nic. Słowem: to są jakieś żarty, to jest sen, bo odgrzebaliśmy z popiołów zapomnienia płytę kuloodporną, dopisywalną do listy dekady, płytę zdolną zamienić wodę w wino. A ryzykuję, że w skali europejskiej, jeśli nie dalej, jest to lotne uwolnienie. Duma więc rozpierdala (przy okazji chciałem od razu zgłosić wyłączność, piszę tę reckę w ostatnich dniach sierpnia 2003) i cały numer polega właśnie na tym, że to kurwa nie jest sen, to nie są żadne żarty. To się dzieje.

Jak zwykle, nie obyło się bez kontradykcji. Na papierze Je Suis France wyglądają przecież jak badziewie. Debiutujący dwa lata temu self-titled, który, jak sami przyznają ironicznie, "dzięki dalekosiężnemu poklaskowi sprzedał się w tuzinach", wyglądają jak kompletni amatorzy. Tacy z serii "kolesie się najebali i zarejestrowali na taśmę coś, co ich nieźle bawiło". Rozkładówkę drugiego w dyskografii Fantastic Area ilustruje fotograficzny kolaż niczym z Check Your Head. Banda pojebusów manifestuje wstręt do przyjętych konwenansów, promując społeczną marginesowość. Pijany w trzy dupy brodacz balansuje na jednym palcu pętkiem kiełbasy zgiętej jak penis; nakryty ciemną szmatą koleś siedzi na kiblu; niezidentyfikowany osobnik z butelką w dłoni nosi maskę Kermita i kask pilota. Zresztą, wszyscy na tych zdjęciach delektują się trunkami, alternując między puszkami z piwem a czymś mocniejszym. Prowokacyjna zlewka zatrąca performance'm i podobnie jak sama zawartość albumu sugeruje, że kolesie mają swój klan, lożę szyderców, a sam zespół założyli z przekory, dla rozrywki, na złość babci niech mi uszy zmarzną. Ich niechlujność i rozwiązłość techniczna są mocno niepokojące i w czasie czterdziestu pięciu zaklętych minut narasta obawa, że zaraz wszystko się rozpadnie, pryśnie jak bańka mydlana.

Lecz jakimś niewytłumaczalnym chyba racjonalnie zbiegiem okoliczności nic takiego nie następuje, a wręcz przeciwnie: bańka rozrasta się do niepojętych rozmiarów, by w efekcie wchłonąć zdezorientowanego słuchacza i już forever mieć go w sobie. Je Suis France spacerują odważnie nad przepaścią, posługują się estetyką wyrazistej średniowiecznej groteski. Nie bardzo zależy im na jakiejkolwiek przyswajalności zewnętrznej, ich brutalny humor jest hermetyczny i pewnie odczytywalny tylko dla wąskiej grupy znajomych. Mimo to, łatwo załapać klimat absurdalnej anarchii Zappy, który zdanie "What's there to live for" okraszał kabaretową, figlarną odpowiedzią gitarki. Je Suis France też mają w zanadrzu taki (jeden z wielu) dowcip, co przy pierwszym przesłuchaniu spowodowało u mnie skręt kiszek i miauczenie śledziony. "Ice Age", tytułowy kawałek z zeszłorocznej EP-ki, prowadzi mroczny, monotonny, punkowy bas. Typowym podziemnym skandowaniem wokalista ogłasza "Every day is a wasted day! / Every night is meaningless!" i nastrój przygnębienia natychmiast ogarnia całe ciało. Wstrząśnięty pomyślałem: kurde, kolesie wikłają się w rozważania o bezsensie tego wszystkiego, to takie paraliżujące. I wtedy wkracza rozrywająca puenta w formie call and response: "If you don't (don't!) listen (listen!) to the France!". I uwierzcie mi, w takich chwilach trudno nie uznać tych zupełnie nieznajomych mi ludzi za kuloodpornych, trudno nie skakać w spaźmie nienasycenia, obijając meble.

Ponieważ koncepcyjnie główną bronią formacji jest autoironia, dystans. Oni naprawdę nie traktują się poważnie, a przekaz podają z przymrużeniem oka. Takie olewajstwo być może znacie z autopsji, dzięki naszym milusińskim "undegroundowym" bandom. Jednak różnica między frontmanem kapelki Apokalipsa Krezusa z drobnej wioski pod Zambrowem, a tym luzakiem z lewego dolnego rogu wkładki, zakładającym na japę bordowe gacie jest zasadnicza: pierwszy godnie afiszuje się z hasłem "Holocaust nie!", natomiast drugi nosi oryginalną koszulkę z napisem "Archers Of Loaf – Icky Mettle". I to właściwie wyjaśnia wszystko. Bo muzycznie Je Suis France w pewnym sensie są zacofani o równe dziesięć lat. Jest 1993 rok, Pavement objeżdżają Stany z kamieniem milowym niezal-rocka, Archers wydają klasyczny debiut, Sebadoh nagrywają swoje opus magnum, Frank Black zaczyna solową karierę. Tak, France zostali w blokach, zakochani w tej bezpowrotnie minionej, sakralnej epoce rozkwitu "najwspanialszej sprawy poza ejakulacją": niezal-rocka. I dlatego śmiech z własnego zatrzymania w czasoprzestrzeni jest im potrzebny by zakamuflować drobne nieporozumienie: gdyby pacjenci znaleźli się w tym samym miejscu dekadę temu, to dziś nie musiałbym wam wykładać ich wizerunku, bo znaczyliby dla nas tyle, co wyżej wspomniani giganci.

Ale to znów tylko jedna strona medalu. Porównywalną rolę w artystycznej kreacji Je Suis France odgrywa wszak ambiwalencja. Może i poznajemy żartownisi, umieszczających na okładce zdemolowaną Statuę Wolności z podpisem "Vive La Liberte", a na odwrocie obraz kuli ziemskiej, gdzie Kalifornia podpisana jest "Fantastic Area", a Europa (dalej nawet, gdzieś tak od Belgii po Kazachstan) – "Dumb Shits". Skąd jednak biorą się w ich twórczości elementy poruszające, owinięte w blask szczerej melancholii, zdeptującej pozerskie mainstreamowe gówna jak robaki? Po gniotącym, sarkastycznym rockowym killerze goście potrafią jebnąć kilkuminutową balladową epopeję, nie popadając ani na centymetr w kiczowatą łzawość. Głos wokalisty trąca w człowieku dziwnie znajome nuty, poruszając się w niedostępnych na pozór rejonach Świętej Trójcy Niezal: Moore, Malkmus, Black. Drgający, gumiasty, cudownie fałszujący timbre jest sukcesywnie wspomagany prawie-ogniskowymi chórkami, co owocuje ciągłymi ciarkami i kumuluje w organizmie ciepło i energię, przypominając o potędze zjednoczenia w niezalu. Kiedy wiedzeni tą mgławą narracją tracimy selektywność percepcji i przestajemy się orientować, czy śpiewa ich dwóch, trzech, czy może kilkunastu, wzruszenie przychodzi samo, bez żadnych uprzedzeń.

Aczkolwiek w żadnym wypadku nie należałoby podchodzić do Je Suis France emocjonalnie. Podejrzewam, iż najsprawniejszym narzędziem rekonstrukcji ich modelu, w ściśle muzycznym sensie, byłoby zanalizowanie materiału pod kątem przekształceń schematów. Zasadniczo grupa czerpie garściami z surowej tkanki niezal-rocka. Postrzępiony, monstrualny riff kolosalnego hymnu "Memorial Day" pożycza poluzowane garażowe rockowanie od Daydream Nation. Krzyk refrenu wtłacza w podłoże z podwójną siłą. Można przeciągnąć kreskę do tradycyjnego, brudnego soundu Pixies w wiedzionym cholernie nieoczywistym basem i okraszonym nuconym falsetem kapitalnym szkicu "Weightless Work". Trudno nie zatrzepotać radośnie wobec złośliwie broczącego "Sign some papers / And kill some men / Sell them weapons / And medicine". Analogicznie, Pavement circa Slanted budzi się w namacalnie żywej, wilgotnej misji "California Rules", oraz zwłaszcza w "Hammock" jednym z najwspanialszych lo-fi hitów jakie pamięta historia. Gdy pozbawione logicznej interpretacji wersy "The shops are fantastic / And I can buy things / To put in my closet / Of all those other things" zostają chamsko zagłuszone chuligańskim "parapapa papa pa", myślę sobie, że ci kolesie są bohaterami, że nie można być bardziej cool, że rzeczywiście brylują w hamaku.

Tyle, że te bezpośrednie skojarzenia w miarę poznawania Fantastic Area nikną, ustępując miejsca swobodnym hipotezom. Najpierw na pierwszy plan wysuwa się programowy minimalizm obróbki. Już na debiucie serwowali powtarzane, zamrażające jeden riff czy zagrywkę modalne hooki, nakłaniając niektórych do porównań z Philipem Glassem. Teraz repetycja obróciła się w dłuto w dłoniach mistrza, rzeźbiącego z fantazją, ale ascetyczną dyscypliną. Tytułowy opener filtruje właśnie taki jeden motyw, kontemplując każde wybrzmienie chwytu, aż do matematycznej transformacji. Miast nużyć, architekturalna kompozycja wciąga po sam koniec, przebiegle tkając napięcie jak Glenn Branca. Dopiero zaś po wielu randkach z płytą dociera ujmująca psychodelizacja, zatrącająca jakoś prześwietlającymi dalsze plany aranżacji eksperymentami Olivia Tremor Control. I racja, uzupełniając wiedzę przed tą recenzją sprawdziłem w necie, że France koncertowali z Summer Hymns (kolaborowali z Zacharym Greshamem na składance wytwórni Kindercore), a w lakonicznej informacji w pudełku stoi jak byk: współprodukował Bill Doss. Stąd naturalne wydają się trzaski i taśmowe manipulacje w "Live To Win", gdzie w ciągu sześciu rozległych minut dźwiękowo dzieje się więcej, niż na dziewięćdziesięciu procentach płyt wydawanych przez majorsy. Ta poetycka pajęczyna, to echo i wodne głębiny są tu wszakże obecne co krok.

Tak więc sesyjka ze słuchaniem Fantastic Area to decyzja o zanurzeniu się w równoległy, baśniowy świat, rządzący się własnymi regułami i pełen luster, których przekraczanie umożliwia muzyka. Jak wiele ponadczasowych albumów, Fantastic Area kreuje własny, abstrakcyjny język symboli, nieprzekładalnych poza granicami królestwa. Gdy go słucham, doznaję uczucia wypreparowania klarownego "drugiego dna", na trzy kwadranse wyłączam się z fizycznego otoczenia. Zamykam oczy i wyruszam w podróż w inny wszechświat, jak by wyrazili się grafomani. Prawdopodobnie rolę najbardziej tulącego, mistycznie ogrzewającego utworu pełni tu "Space Rules". Czterowymiarowe echo i cykający wpierw automat ścielą miejsce dla niewysłowionego piękna tak trywialnej na pierwszy rzut oka pieśni. Z każdą minutą upojenie wzrasta i jest w pewnym znaczeniu nieskończone, jak jakieś bliskie spotkania trzeciego stopnia. Ale to także parada niedopowiedzeń. Bo jak skwitować te przebiegłe sztuczki z szybkim urywaniem pozaczynanych diamentów? Sztandarowy patent najpełniej działa, według prawidła niedosytu, w "Kid Millions". Słowa nie są w potencji akuratnej deskrypcji tego mini-arcydziełka, ale ilekroć je słyszę, zadaję sobie to samo pytanie: jak można było zaniechać temaciku, który swobodnie bije na głowę wszystko inne z tego roku i "zepsuć" murowaną dziesiątkę komicznymi trąbami i orientalnym ornamentem? Dlaczego to zrobili? Może w takim razie wszystko to należy nazwać horendalną mistyfikacją i za grosz nie ufać tym sztubakom?

I właśnie wtedy, gdy po raz ostatni tli się nutka zwątpienia w geniusz Fantastic Area, znikąd przybywa closer, "Horse Violence", w nadprzyrodzony sposób zabierając tę płytę z pola walki niczym Ifigenię z ołtarza i czyniąc ją nieśmiertelną. Każde plumknięcie, każdy ledwo czytelny podjazd dobiegającej zza chmur gitary wydają się tak beztroskie i monumentalne zarazem. Serce zamiera, gdy te trzy zwyczajne dotąd akordy układają się prawidłowo, a słowa "One more time and one more life / Testing your waits on the horizon" wbijają się w każdą komórkę rozłożonego na części ciała jak "Forever" Circulatory System. Dokładnie wtedy utwierdzam się w przekonaniu, że ci ludzie są kuloodporni, nie sięga ich żadna krytyka. Fantastic Area urasta do rangi mitycznej, niczym przypadkowo spotkana na imprezie posągowa dziewczyna, co to pojawiła się i zaraz ulotniła, pozostawiając złudzenie niedostępności (Kicia, we're coming!). Raz jeszcze muzyka jest czystym zuchwalstwem. Pomimo pierwotnych zarzutów, klimat jaki France wyczarowali jest nieporównywalny z niczym innym co słyszałem. I mógłbym tak jeszcze truć godzinami, podniecać się szczegółowo jednym po drugim z piętnastu na Fantastic Area, bo jeden po drugim prześcigają się w aranżacyjnych urozmaiceniach, zapewniać, że jest tu wszystko: krew, łzy, pot, żółć, sperma; że każdy brzęk wyszedł im tak, jak powinien – bo naprawdę, niemierzalne pokłady artystycznej obfitości tkwią w tej płycie. Ale wiem, że nigdy nie zaznam pełnego nasycenia. Skatowałem ją już kilkadziesiąt razy i nic, absolutnie nic nie zapowiada zmęczenia. Podejrzewam nieśmiało, że po prostu nigdy się nią nie znudzę. Je suis au septičme ciel.

Borys Dejnarowicz    
1 sierpnia 2003
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)