RECENZJE

High Places
03/07 – 09/07 / High Places

2008, Thrill Jockey 7.6

Co prawda Mary Pearson nie zgodziła się zostać moją żoną, ale nie ma jej tego specjalnie za złe; samo uczestnictwo w tak niezwykle rozbrajającym wydarzeniu, jakim był krakowski koncert duetu, wspominam dzisiaj jako możliwie absolutną pełnię zbliżenia zarówno do tego ludzkiego, jak i – co ostatecznie okazuje się najważniejsze – metafizycznego pierwiastka muzyki High Places. Przypadając mniej więcej na kulminację mojej fascynacji ich niepowtarzalnymi środkami malarsko-rzeźbiarskimi, przeprowadzony w niezwykle odpowiedniej ku temu, pół-kameralnej, pół-surowej atmosferze występ nie ograniczał się bynajmniej do bezmyślnej reprodukcji znanych z płyt krajobrazów czy odtworzenia poszczególnych linii ich wielopłaszczyznowych muzycznych figur; High Places uszczknęli natomiast rąbka tajemnicy stojącej za magią swych utworów, odkrywając zawarte na nich dźwięki i wypływające z nich wrażliwości całkowicie od nowa, specjalnie dla zgromadzonej publiki. Proces tworzenia pozazmysłowej esencji za pomocą harcujących fal dźwiękowych i niemal wizualnych w swym oddźwięku deklamacji Mary został naocznie doświadczony, wyśmiewając przy tym kwestie pojęcia "aury" w stosunku do nośników muzyki – "aura" była tego wieczoru w klubie RE, lecz ulotniła się wraz z ostatnim akcentem cymbałków.

Najbliżej "the real thing" z wszystkich uwiecznionych na taśmie śladów geniuszu pary lokuje się tymczasem 03/07 – 09/07, debiutancka kompilacja wydanych za pomocą usługi eMusic siedmiocalówek z "tytułowego" okresu, acz jednocześnie dziełko brzmiące nie mniej spójnie i foremnie niż wydany w drugiej połowie roku pełnoprawny longplay. Przy czym spójność jest w przypadku High Places pojęciem wiążącym; do finalnej harmonii, nieskazitelnie składnej i płynnie pogmatwanej, dochodzą oni bowiem na drodze przeciwstawiania sobie skrajnych przeciwieństw. Bazujące niemal w całości na syntetycznych motywach perkusyjnych podkłady to istny kocioł post-Animal Collective'owego, a może już post-Gang Dance'owego eklektyzmu; muzyka przyszłości, czyli – jak stwierdził mój znajomy – "so 2009". Zatrważająca ilość instrumentów i instrumencików, począwszy od kapryśnie ulotnych dzwonków i łagodnych muśnięć glockenspiela, aż do potężnych dudnień na różnej maści efektach, mimo pozornej niekompatybilności współgra ze sobą co do najkrótszego taktu, a fakturowo dzieje się tu o wiele więcej niż można by przypuszczać (bo przecież – chłopak, dziewczyna i stół). Zimne i ascetyczne IDM zanurzone w dusznym, gęstym Seefeelowym ambiencie (odrealnione intro "Granoli"...), bądź na tle plemienno-tropikalnych reminiscencji Up In Flames (... i jego rozwinięcie, a również cały fantastyczny "Sandy Feet"); barokowe hooki wyciekają tu i tam zza chmur toksycznego plumkania. Tak też przeciwległe bieguny stylistyczne zbiegają się w koherentny miąższ backgroundów płyty, czyli nasyconych kolorem impresji na temat otaczającego nas świata.

Gdzie jednak tło jawi się odhumanizowane i niepokojące (momenty industrialowe w "Canary" na przykład), tam dla przeciwwagi wkraczają wokale Mary Pearson; dziecięco prostolinijne w swej artykulacji, błogie, zwiewne i delikatne, zdolne do przechylenia nawet najbardziej pochmurnych tematów na stronę łagodności. Niosąc bezpretensjonalne liryki opiewające piękno naturalnych wrażeń z samego *bycia*, młodzieńczą pochwałę spirytualnego sposobu doświadczania rzeczywistości, ale także krytykę bezkarnie panoszącego się cynizmu, głos jest tu kolejnym aspektem harmonizującym całość, spajając wielowarstwowy chaos w konsekwentne, misternie złożone opowieści o nadzwyczajnie namacalnym i plastycznym duchu. Ostatecznie, takie utwory jak "Head Spins" czy "Banana Slugs" funkcjonują niczym skondensowane pigułki pozytywnych emocji, nieskażone nawet krztyną pesymizmu afirmacje życia, jakich próżno szukać w repertuarze większości współczesnych artystów.

Praktycznie tak samo sprawa ma się w przypadku High Places, z kilkoma małymi "ale". Raz, że spodziewać się można było rozszerzenia palety lub chociaż pełniejszego wykorzystania potencjału gotowej formy; LP powiela tymczasem większość pomysłów 03 – 07, a na punktach tarcia przeciwnych sobie muzycznych klimatów rzadziej pojawiają się genialne kontrapunkty i melodie, w jakie obfitowało wydawnictwo poprzednie. Ironicznie, self-titled wydaje się momentami być jedynie zbiorem b-side'ów do swojego wybitnego poprzednika. Całkiem wyśmienitych jednakże: "Namer" czy "From Stardust To Sentience", choć oddalają się nieznacznie od pełnej radości konwencji, wyznaczają w oparciu o zaskakująco świeżą, rozluźnioną i nie-linearną konstrukcję ewentualny kierunek dalszego rozwoju. Jakikolwiek by on jednak nie był, nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeszcze kiedyś zdołają mnie zaskoczyć, oczarować, a może nawet całkowicie rzucić na kolana.

Patryk Mrozek    
26 grudnia 2008
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)