RECENZJE

Grizzly Bear
Yellow House

2006, Warp 6.9

Szyk i styl. Drodzy moi, oto jeden z albumów roku, choć nie zdziwię się, jeśli w faktycznych podsumowaniach pojawi się na niskich pozycjach, bądź w ogóle. Ale o Yellow House mówi się długo, głośno i każdy, kto w stopniu minimalnym interesuje się post-rockiem (bądź katalogiem Warpa), ma silną świadomość jej obecności. Poza tym pierwsze zetknięcie z albumem zapowiada wielkość. Coś niesamowitego jest w zewnętrznej warstwie płyty – nazwa, proweniencja, zdjęcia we wkładce, to wszystko stanowi obietnicę inwazyjnej dziejowości.

Gdzieś kiedyś nie wiedzieć jakim cudem miałem możliwość zapoznania się z Horn Of Plenty sprzed dwóch lat. Konkretu nie pomnę, ale wiem, że były to gorzkawe smęty spod drzewa, w temacie wody i niespełnionej miłości. Elverumy they ain't, ale mają łatwą do skojarzenia nazwę, no i w dwa tysiące czwartym przez świat szedł szał na takie klimaty. Było, minęło, świadom ulotności mód lider Droste, dokonał pewnych zmian personalnych i statutowych. Wylazł spod drzewa, się rozejrzał, dostrzegł inne cuda natury, oraz dobrodziejstwa prądu. Można? Można. Daje radę? A jak! Folkowi mizogini machną na Droste'a łapą.

I tak oto szczęśliwie dochodzimy do początku, tego słodkiego dwugłosu "tuturutu" na tle strun, dęciaków i mnóstwa innych migoczących instrumentów. No właśnie, wydawałoby się, że album nagrywany w domu babci od razu musi być kameralnie brzdąkający. Nie tym razem, ten dom (żółty?) – jeśli wierzyć zdjęciom – jest naprawdę potężny. Straszliwie dużo mieszania w sferze aranżacyjnej, gwałtownych zmian nastroju i natężenia, ale cały czas w ramach szeroko pojętej elegancji. Sama obecność domu odgrywa też pewną rolę, generując od czasu do czasu te bardziej posępne i duszne klimaty.

Yellow House stanowi łącznik między rozmazaniem właściwym dla łagodnej elektroniki i konkretem wynikającym z używania instrumentów istniejących, o określonym ciężarze i parametrach. Może to i bzdurna teoria, ale koncept utworów stanowi jej potwierdzenie. Mocno zarysowane wątki przeplatane są plamami, niespodziewanymi zagrywkami, jakby losowo wybranych członków zespołu co jakiś czas ktoś podszczypywał we wrażliwe tłuszcze. I chociaż w obrębie pięćdziesięciu minut pojawia się bardzo duże zróżnicowanie klimatów, to te wtręty właściwe są zarówno dla fragmentów mniej kilerskich (które i tak pozostają dzięki temu tkwią mocno w zakresie kilerskości), jak i kilerów właściwych. Jak w zeszłym roku Jamie Lidell, tak teraz Grizzly Bear stanowi ukłon Warpa wobec masowej muzyki popularnej, przy jednoczesnej ironicznej groźbie szybkiego jej przeobrażenia. Niezłą próbką "Plans", przybywające w charakterze niegroźnego bujadła, by po drodze przetoczyć się przez pokaźną liczbę brzmień obocznych i dotrzeć do miejsca, w którym nie pozostaje mu nic innego, jak tylko klikać i pierdzieć delikatnie (heh, frazy o elegancji nie było).

No i dziejowość. Ostatnie sześć minut Yellow House to muzyka zrodzona w zupełnie innych pokładach świadomości, niż reszta albumu, muśnięta łapą niepośledniego bałwana. Wszelkie dobrodziejstwa albumu upchnięte w jeden track, pod ogromnym ciśnieniem. Trzystoczternastosekundowy wycinek czasu o intensywności, której nie spotkałem w żadnym tegorocznym wydawnictwie. Oniryczna atmosfera podkreślana przez rytm nabijany spod powierzchni wody i zredukowane, mantrujące liryki. Nikt nie powie, że Grizzly to folkowe pitu pitu, czapki z głów, czekać cierpliwie, bo to zapowiedź światłości jaka na nas zstąpi za, mam nadzieję, dwa lata. Świat jest piękny, deszczu wypierdalać, tak kończy się patos.

Filip Kekusz    
6 listopada 2006
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)