RECENZJE

Grizzly Bear
Veckatimest

2009, Warp 7.1

12.08.09
13.59

Nie wiem do końca co myśleć o tym wszystkim, o miejscu gdzie się znajduję i o ostatnich 49 dniach. W każdym razie jutro już, w czwartek, wsiądę ostatni raz do czerwonego Forda i zestresowany spróbuję przemieścić się te kilkadziesiąt kilometrów na lotnisko. Po drodze muszę znaleźć myjnię i umyć auto z zewnątrz (odkurzyć może uda mi się dziś jeszcze) i oddać je wypożyczalni. Pewnie będą mieli wąty, że w umowie niby mam wypożyczenie na 30 dni, a oddaję po 50, ale z drugiej strony skoro dotąd mnie nie ścigali, to powinno być ok. W ogóle to jestem teraz w mieszkaniu jakiegoś żydowkiego dziennikarza na wzgórzach Hollywood. Nie zna mnie on i gdyby niespodziewanie wrócił dzisiaj z wakacji z rodziną z Maine, to pewnie by się zdziwił. Mógłbym spokojnie udawać złodzieja i jestem pewien, że by uwierzył. No, ale niestety nie jestem złodziejem, po prostu miałem szczęście, że Emily, mój couchsurfer, zajmuje się house-sittingiem akurat wtedy, kiedy potrzebuję tych trzech ostatnich noclegów w LA.

Przyjeżdżając tu ponownie 3 dni temu nastrój miałem jak najgorszy: po tych wszystkich kanionach, pustyniach i jeziorach Oregonu, północnej Kalifornii, Utah i Arizony, aglomeracja Los Angeles atakuje cię już dobrą godzinę drogi od pierwszych przemieść. Wszyscy nagle przestają się przejmować ograniczeniami prędkości (zazwyczaj w USA przestrzeganych, przynajmniej w tych częściach, gdzie byłem) i choć pojawiają się dodatkowe 2-3 pasy drogi (a więc w sumie jest ich 5 lub 6) to robi się jakoś tak ciasno i frustrująco, wyprzedzają wszyscy wszystkich i z każdej strony, nierzadko migając lub trąbiąc, a czasem nawet bandycko zajeżdżając drogę (tak że ich zderzak "całuje" twój zderzak) czy też pokazując środkowy palec (pozdrawiam pana motocyklistę w czerwonym kasku). Pamiętam jak będąc w LA pierwszym razem, niecałe 7 tygodni wcześniej, zachwyciło mnie to miasto: każda ulica niczym wyjęta z jakiegoś kultowego filmu lub teledysku, palmy i klimat, że możesz w sklepie spotkać Devendrę Banharta lub Jacka Nicolsona. Teraz natomiast, po tym jak widziałem kilka innych miast, w tym zwłaszcza Portland – sorawa LA. Zbyt jesteś duże, syfiaste i sztuczne.

I plan miałem taki, żeby opisać Veckatimest właśnie w kontrze do tego nieprzyjaznego molocha, jak to ten album przypomina o najciekawszych stronach Ameryki, tych o wiele ciekawszych od najbardziej nawet frapujących stron Europy i jak to się w nim chronię przed tym złym miastem i okropnymi ludźmi. Niewiele z tego konceptu wyszło, zapomniałem bowiem, jak zajebista jest Emily. Na wejściu przedstawiła mi Leigh, swoją przyjaciółkę z dawnych czasów w feministycznej fundacji. Leigh mieszka teraz we Flagstaff w Arizonie, dokąd uciekła po bolesnym rozstaniu z dziewczyną. Teraz kręci z inną i obie są wegankami. Próbowałem żartować z weganizmu Leigh (która studiuje gender studies, how clichee is thaat?), sporo w tym pseudo no i co ważniejsze – jak można jeść wegański ser? Ale szybko wyczułem, że to dla niej drażliwy temat, że będzie bronić tej sprawy tak jak republikanin broniłby amerykańskiej flagi czy wojny w Iraku. Także bejowość wegańskiej pizzy czy krakersów musiałem zachować dla siebie. Na inne tematy można już z Leigh rozmawiać dowolnie luźno, jak wspomniałem jej, że pochodzę z katolickiego kraju, to odparła: spoko, właśnie miałam szesnastą aborcję! Biorąc pod uwagę, że do końca liceum umawiała się jeszcze z facetami, a także, że uprawia seks od 14 roku życia (wyszło przy okazji rozmowy o masturbacji), żartem jest tu chyba liczba tych aborcji, a nie sam fakt ich przejścia.

No dobra, i tak myślę sobie o tym wszystkim, i dochodze do wniosku, że jednak trochę fałszywy był ten mój pierwszy koncept recenzji. Kolesie z Grizzly Bear oczywiście są z frakcji przeciwnej do tych wszystkich grubych republikanów z małych miasteczek, jarających się stylem Las Vegas i dumnie nie potrzebujących paszportu. Ale ta dobra frakcja (jezu co tu za uogólnienia zaraz padną) choć ma w sobie takich ludzi jak Elverum czy Genevieve Castree, to ma i takich jak Leigh, z którą, przy całej jej fajności, identyfikować mi się zupełnie nie po drodze. I zresztą dopiero teraz, po 49-dniowym liźnięciu obu stron białej Ameryki, zrozumiałem, że nie mam specjalnie szans w pełni pojąć nawet takiego głupiego Veckacośtam. Bo do liceum chodziłem w Warszawie (yoł Czacki) a mój pierwszy prawdziwy koncert w życiu to było jakieś Placebo (ekhem), czy tam Air w Stodole, nie pamiętam, a nie Pavement czy Built To Spill w The Smell.

Jeśliby jednak machnąć ręką na to przedługie wprowadzenie, to wypada stwierdzić, że najsilniejszą stroną nowego Grizzly Bear jest jego organiczność. Ta muzyka wydaje się być z drewna, choć wcale nie "drewniana". Co prawda to Debiut Department Of Eagles pewnie już na zawsze pozostanie zdecydowanie najlepszym krążkiem, w którym palce maczał Daniel Rossen (ten songwriting doprawdy...), ale mógł on nieco razić stylistyczną wolna amerykanką. Veckatimest to tymczasem monolit pod tym względem, i to wpuszczający, właśnie za sprawą tej swojej dziwnie wypucowanej organiczności, odrobinę powietrza do teraźniejszych mód i trendów. Swoje zasługi ma tu także Nico Muhly, który aranżował partie smyków. Kiedy tak zestawi się w myślach zeszłoroczne Mothertongue z Whitey On The Moon LP ale i z Yellow House to przestaje zaskakiwać fakt, że ludzie pracujący nad tymi dwunastoma kawałkami należeli do myślących inaczej. A jeszcze co do samych Stanów... zresztą nieważne.

Jędrzej Michalak    
24 września 2009
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)