RECENZJE

Graham Coxon
The Kiss Of Morning

2002, Transcopic 5.3

Nie jestem wielkim fanem Blur (choć takich "Caramel" czy "Trimm Trabb" z 13 łatwo się nie zapomina), ale byłego gitarzystę tej grupy darzę sporym szacunkiem. Indywidualizm kolesia bardzo był widoczny na albumach zespołu, kilka jego riffów to już przecież klasyki ("Song 2"). Tak w ogóle to strasznie fajny był też klip do "Coffee & TV" z nim w roli głównej, no wiecie, ten z kartonikiem mleka. No i na koniec imię, które dał swojemu kotu (który zresztą od niego uciekł) – "Bastard". Full respect, jak już będę bogaty i zakup pięknego szorstkowłosego łyżewa będzie dla mnie błahostką, to tak go właśnie nazwę. Ale ok, wracamy do Grahama. Nie tylko na krążkach sygnowanych nazwą Blur Coxon produkuje się muzycznie – w 1998 roku ukazała się pierwsza solowa płyta artysty, The Sky Is Too High. Po niej do dziś wyszły aż trzy następczynie, ostatnia, The Kiss Of Morning, w 2002.

Wiem, wszystkie ciekawe informacje z powyższego akapitu w trymiga znaleźlibyście na Allmusic. Niestety, pisanie o minimalistycznej zazwyczaj muzyce Coxona (sam skomponował wszystkie utwory, sam też gra na instrumentach) nie przychodzi łatwo. Powód? O słabych stronach krążków byłego gitarzysty Blur ciężko coś zgrabnego napisać. Z drugiej strony, wartość ich plusów zamyka w zupełności słowo "fajne". Po jednozdaniowym rozwinięciu wad i może dwuzdaniowym zalet recenzja niechybnie by się skończyła. A tego byśmy nie chcieli.

Spośród solowych dokonań Coxona najbardziej lubię chyba Crow Sit On Blood Tree. Jest tam nieco brudu, a właściwie: nieładu, chaosu. Niedbałe pociągnięcia w struny akustyka, czy też skupiające się głównie na talerzach gary... o tak, to miało swój urok. Niektórzy odnalazłszy ślady wewnętrznej apatii i odciski alkoholizmu wzruszą się, inni zwrócą uwagę raczej na melancholię melodii i tekstów ("Looks like I'm gonna build my shelter again / Such a messed up world we're living in today / Thank god for the rain / Maybe it'll wash that scum away") i zapatrzeni w jakiś oddalony punkt przemyślą to i owo. Zapewne znajdzie się też i grupa zapaleńców, która, bounce'ując przy co chwila wjeżdżających w zakręty riffach a la Jimmy Hendrix, głęboko w pompie będzie miała ogólne przesłanie Crow Sit On Blood Tree. Jakiekolwiek one są, emocje na tej płycie rozsiano często i gęsto. Niemal minimum instrumentów – niemal maksimum radochy.

Nieco podjarany oczekuję na The Kiss Of Morning. Może Coxon rozwinie i tak dobry już songwriting, napisze tuzin tekstów roku, wpadnie na kilka takich gitarowych zagrywek, że nie wstanę? I tak jak pozytywnie zaskoczył mnie bardzo dobry poziom nowego albumu Blur, tak nowa płyta byłego ich gitarzysty sprawiła niespodziankę niemiłą. Mówiąc jednym zdaniem, krążek nie zwraca na siebie większej uwagi, rzadko porusza, w górę czy też w dół. Winę za to ponosi osłabienie wszystkich filarów, na których opierała się siła omówionego wyżej Crow Sit On Blood Tree.

Brzmienie zostało lekko podczyszczone, przez co na przykład perka straciła wyraz: niby jest, ale jakaś taka zachowawcza, raczej nieudzielająca się. Ponadto nieznaczne wyszlifowanie dźwięków osłabiło klimat utworów, który przecież zdecydowanie sprzyjał ich jakości. Stare, dobre czasy przypomina niewiele kawałków; jednym z nich jest "Just Be Mine", oparty na prostej, ale jakże wpadającej w ucho melodii, wzbogacony w zalatujące bałaganem gitary i utwierdzające ten stan organki.

Rozczarowała też wartość coraz bardziej przewidywalnych kompozycji Coxona; wydaje się, że one nie tylko nie rozwinęły się, ale i poszły o krok do tyłu. Tym razem nie ma wirowania gitarą, a słabsze melodie muszą się bronić same i nie radzą sobie z tym za bardzo niestety. Teksty również przestały rzucać się w oczy, i choć ciągle są na poziomie, nie podnoszą już oceny krążka. Wycieczki w country ("Mountain Of Regret") nie stanowią wielkiego urozmaicenia, w pierwszej części albumu o odniesienie wrażenia wtórności nawet nie tak trudno. Sprawę ratuje kilka kawałków bliższych końcowi The Kiss Of Morning – weźmy proste, ale drapieżne "Walking Down The Highway" i następujące po nim "Song For The Sick", chyba jedyny zabarwiony melancholijnie fragment płyty spełniający swoje zadanie. Świetny tekst, niekiedy z zacięciem niemalże wypluwany przez Coxona.

Niekorzystne zmiany najbardziej dotknęły akustycznych fragmentów nowego albumu Coxona, które, choć nie pozbawione niezłych melodii, zaczynają się, trwają, a potem kończą, a ty jesteś nieustannie taki sam, zaczytany głęboko w książkę albo zajęty liczeniem całek. Nasuwa się porównanie do – no fakt, jeszcze bardziej bezpłciowych – dokonań grupy Zwan. Na szczęście The Kiss Of Morning zawiera i chwile wyższych lotów, dzięki czemu nie można zacząć jeszcze uważać Grahama Coxona za artystę, który się kończy, po którym trudno się spodziewać czegoś dobrego. Choć poczekajmy: jak sam zainteresowany twierdzi, jedną z rzeczy, której chciałby jeszcze w życiu dokonać, jest stworzenie krążka nie lubianego przez nikogo. Mam nadzieję, że nie został właśnie poczyniony pierwszy krok w tym kierunku.

Jędrzej Michalak    
29 czerwca 2003
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)