RECENZJE

Gang Gang Dance
Eye Contact

2011, 4AD 8.0

Eye Contact jest odnalezieniem złotego środka w postaci najczystszej, albumem wygranym za pomocą proporcji. Nie jest raczej wielkim ryzykiem stwierdzenie, że nie znalazło się tu w stosunku do poprzednich wydawnictw nic nowego. Jednocześnie znalazło się niemal wszystko, co może przyjść do głowy – zresztą gwarantuję, że przytłoczony materiałem słuchacz ani pomyśli o możliwości dodania czegoś jeszcze, no bo gdzie, w którym miejscu? Pamiętajmy, że na Saint Dymphnie nawet nieco absurdalny w pierwszej chwili i na pozór wysilony flirt z Tinchym Stryderem zaowocował doskonałym numerem. Tym razem Gang Gang Dance oszczędzili sobie wariactw, nurzają się tylko w tych, do których zdążyli nas przyzwyczaić wcześniej. No i co?

No i mieszka im się w nich jak w apartamencie po babci indiance i dziadku wynalazcy. Umościli sobie w wariactwach taki kącik, że, w związku ze zmianą roboty na bardziej prestiżową (4AD), zaczęli przemeblowywać, malować, szukać tego feng-shui. Wszystko za własne pieniądze, na własnych, sprawdzonych patentach. Zrobiło się rzeczywiście przytulnie. To co kilka sezonów temu wydzierane było dzikiej awangardzie i noise'owym eksperymentatorom, nagle stało się codziennością – na szczęście tylko dla nich. Każdy jednak może to sprawdzić; polecam swobodę, z jaką te oswojone zewsząd brane elementy brzmienia, te wcale nie piosenkowe struktury zamieniają się pod palcami znających je już od podszewki sztukmistrzów w diamenty chwytliwości. Pop! No, dokładnie – wszechobecny. "Romance Layers"? Gładziutki pop środka gdzieś powiedzmy z połowy lat osiemdziesiątych, dla przykładu.

Napotkałem pytanie-stwierdzenie: ale czy jest gdzieś na Eye Contact treść, czy tylko samo brzmienie? Owszem, tłumaczyłem już. A mimo to świetnie rozumiem dlaczego treść może być dla nieuważnych lub mniej obytych słuchaczy słabo zauważalna - otóż dlatego, że, poza jamowym "Glass Jar", ma tu ona wyłączność. Prawie brak kontrastowego wybijania się lepszych motywów na tle gorszych. Jest ich multum i wszystkie to te lepsze. Inna rzecz, że własne brzmienie posiadają jakby same poszczególne motywy, a żonglerka ma charakter ogólny. Trudno się dziwić, bo czy mogło być inaczej na albumie, który swata i żeni ze sobą: electro (uwaga na target!), house, ambient, noise, ujmowany w różnej wielkości cudzysłowach world music, afrykańskie, transowe perkusjonalia, mocny, dubowy rdzeń, pogięty i nowoczesny free-jazz, synth, pop, synth-pop (...), a później wychowuje ich dzieci i te dzieci są mądre, ułożone.

Krystalizacja przebiegła też na tyle pewnie, że Eye Contact tworzy organiczną całość. Album nie jest, tak jak wcześniejsze, zbiorem utworów. Wszystkie zazębiają się ze sobą, wynikają jeden z drugiego tak, że właściwie słucha się albumu jak jednotrackowej suity – jak zróżnicowanej, ale całości. To plus, bo w Eye Contact się wpada i słucha się go od początku do końca, pomimo, że dość wyraźny jest też czwórpodział oznaczony trzema krótkimi, ale dość treściwymi przerywnikami. Na starcie mamy długo dochodzący do siebie od ambient-jazzowego początku "Glass Jar", w którym kolejne struktury zostają z minuty na minutę nakładane na nieregularny rytm - lepszą reminiscencję ep-ki Kamakura. Później blok, dajmy na to, przebojowy – to te trzy kawałki są lub będą linkowane. "Adult Goth" poczyna sobie bardzo w stylu Saint Dymphny z dołożoną do puli dużą ilością syntezatora, a i "MindKilla" to tutejszy odpowiednik "First Communion", mniej ekstatyczny, ale najbardziej piosenkowy w zestawie. Dalej: transowo-przyjemniaczkowski zestaw relaksacyjny – "Sacer" na przykład, czyli nie unikający wpływów r'n'b melanż soft-rocka z synth-popową, rozwleczoną po całości balladą. Stopniowe zamykanie world music w klubie przeplatane zmysłowym, jedynym w swoim rodzaju głosem Liz Bougatsos odbywa się w ostatnim ''Thru and Thru'', choć gdzieś na wysokości trzeciej minuty sprawa zaczyna się zapętlać, a zespół dodaje do utworu ciemniejsze barwy. Szalony Alladyn wstaje i oklaskuje.

To, że ktoś może zwyczajnie woleć (jak chyba ja) obrzędowe God's Money albo pełną pasji eksperymentu Saint Dymphnę nie zmienia w niczym faktu, że Eye Contact jest jak do tej pory tym albumem, na którym Gang Gang Dance w największym stopniu zdołali opanować własną formułę i że to tutaj dopiero zespół objawił się jako kompletny. Sumując doświadczenia już nie aspiruje, a zdecydowanie potwierdza. Nigdy wcześniej też Gang Gang Dance nie napisali aż tylu doskonałych motywów naraz. Pomimo różnych preferencji słuchaczy – zespół nigdy nie wydał płyty, przy okazji której niemożliwe byłoby myślenie o korektach – po prostu skończonej i w pewien sposób (choć głupawo to brzmi) pomnikowej. Głupawo dlatego, że Eye Contact nadal sprawnie gubi wszystkich, którzy będą starali się ją podsumować w opisie, zresztą dokładnie tak, jak bywało wcześniej, a płyty pomnikowe są przecież zazwyczaj jakoś opisywalne. Tu póki co powątpiewam w powodzenie. Ciche live forever słychać wraz z wybrzmieniem albumu. Spoko - myślę - oby.

Radek Pulkowski    
16 maja 2011
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)