RECENZJE
Drake
Thank Me Later
2010, Young Money Entertainment
Kiedy w zeszłym roku kolega spytał mnie "Co to jest ten Drake?",
odpowiedziałem linkiem do klipu "Best I Ever Had". Dopiero teraz
widzę, że była to najlepsza możliwa odpowiedź, bo mam poważny problem
z nazwaniem słowami tego co nagrywa Drake. No bo co to właściwie do
diabła jest? Równie często hip-hop, co rap na tle ambientu, równie
często r'n'b, co delikatne białe piosenki elektroniczne z czarnym
wokalem. Często w jednym utworze. To szachownica stylów idąca w ślady
808s & Heartbreaks, która potrafi być wręcz fascynująca.
I nie będzie to koniec odnoszenia się do Kanyego – Aubrey Graham aż
prosi się o porównania z nim. Czarny raper, który wychował się w
zamożnej rodzinie i ma przez to problemy z wiarygodnością – jest. Duże
ego i zachłyśnięcie sławą – jest. Silna postać mentora – jest.
Umiarkowane zdolności na majku – są. Debiutancki longplay Kanadyjczyka
jest jak melanż pierwszego i ostatniego albumu Westa – euforia
młodości, sławy, pieniędzy, melanży i lasek The College Dropout
przeplata się z dołem, wyblakłością i europejską elektroniką
808s. Jest baunsiarskie "Fancy" (o dupach) i mroczne "The
Resistance" (o lękach). Zaskakujące, że Drake'owi sława dała już tak w
kość, że w wieku dwudziestu trzech lat, nagrawszy zaledwie jeden
mixtape i jedną EP-kę, nie jest w stanie się nią w pełni cieszyć.
Podobnie zaskakująca jest mała przebojowość Thank Me Later. Nic
na płycie nie zbliża się do komercyjnego potencjału "Best I Ever
Head". Niewiele tu jakichkolwiek wyrazistych hooków, jedyny refren
jaki zapamiętałem po pierwszym przesłuchani, to ten z "Find Your
Love", a to dopiero przedostatnia piosenka. To jest w dużej części
wyciszona, zimna i, uwaga, przygnębiająca płyta. Zaczyna się od trzech
kontemplacyjnych (i bardzo ładnych) tracków, które po usunięciu z nich
Drake'a mogłyby wejść na kompilację Pop Ambient i dopiero
singlem "Over" wyrywa z zadumy. Później wszystko jest już bardziej
zbalansowane, ale słucha się tego (ja tego słucham) ze sporym
zdziwieniem.
Muzycznie to jest bardzo udany album – dużo pięknych syntezatorów
nawiedzających bity jak duchy, dużo ciekawych detali. Noah "40"
Shebib, główny producent na tej płycie spisał się wspaniale. Jest
jednak pewien problem w samym sercu tych piosenek – Drake. Śpiewa
mniej więcej tyle samo co rapuje, ale ani jedno ani drugie nie
wychodzi mu jakoś wspaniale. Jego płaskie flow Lil' Wayne'a na
środkach uspokajających nie przeszkadzało na półgodzinnej EP-ce So
Far Gone, ale po wysłuchaniu godzinnego albumu ma się go dość. Za
wszystkie najlepsze rymowane momenty Thank Me Later
odpowiedzialni są goście. Drake'a usprawiedliwia to, że to wielcy
goście. Kanadyjczyk przy wybitnych raperach jak T.I., Young Jeezy czy
oczywiście Lil' Wayne, brzmi jak amator – hobbysta. Lepiej wychodzi mu
śpiew, chociaż jest pozbawiony jakichś cech charakterystycznych.
Jestem zaskoczony, ale okazuje się, że Drake ma bardzo mało charyzmy.
Na dodatek, niemiłosiernie smęci. Na każdą poruszającą linijkę, jak
"let's stay together 'til we're ghosts" przypada cały wers emo-narzekania prosto z kawałków Linkin' Park.
Thank Me Later to najdziwniejsza i najmocniej skażona dobra
płyta, jaką słyszałem od dawna. Zadziwiająca i irytująca.
Skonfliktowana wizja Drake'a i jego producentów fascynuje. Wyobraźcie
sobie film z zupełnie fantastycznym światem przedstawionym. A potem
ktoś obsadził Keanu Reevesa.