RECENZJE

Coldplay
Viva La Vida Or Death And All His Friends

2008, Parlophone 3.1

Wakacje nie smakują już jak kiedyś – głównie dlatego, że nie są już wakacjami – ale wciąż to najwspanialsza pora życia. W lecie łykasz wszystko, nie wypluwasz wcale. I to jest zapewne główny powód, dla którego ostatnie trzy albumy Coldplay ukazywały się właśnie w sezonie wakacyjnym. Bo to jest taka no... słoneczna muzyka. Wielkość Parachutes i A Rush Of Blood To The Head nadal daje po bębenkach, X & Y Koniu ocenił za nisko tak o dwa punkty. Choć oparta w dużej mierze na autokopiowaniu przepuszczonym przez syntezatory, co roku gdzieś w okolicach najdłuższego dnia zapuszczam ją sobie na polu (a ze "Square One" to wszedłem w relację intymną wręcz). No i tyle. Choćbym nie wiem jak bardzo lubił Chrisa Martina, choćbym nie wiem jak często odtwarzał sobie "In My Place" czy "Brothers & Sisters" przy nowym albumie kojarzy mi się jedno: rower, auto, "leżenie jajami do góry na plaży", słodkie wakacyjne przygody. W tych okolicznościach Viva La Vida... sprawdzi się świetnie. Ale do słuchania w skupieniu nadaje się mniej. A właściwie to wcale.

A tymczasem w dokumentach Coldplay wysyła do nas sygnał: rewolucja w brzmieniu, pazur w tekstach, Eno w studiu. I rzeczywiście – otwierający instrumental "Life In Technicolor" początek ma prawie jak Boards Of Canada, potem leci w nieznane. Gdyby nie był to jednorazowy wypadek, to można byłoby zaryzykowac stwierdzenie, że faktycznie nowa jakość. A tak – ot żarcik drobny. Właściwy otwieracz – "Cemetries Of London" – realizuje założenia Coldplayowych otwieraczy od 2002 roku, to znaczy niepozorny, łagodny wokal Chrisa Martina na tle oszczędnych środków u wrót, w miarę rozwoju nabiera kształtów, barw i siły. Do tego bas zacnie i dostojnie posuwa w refrenie i później. Acz już tutaj rodzi się pytanie do kolegów – gdzie właściwie zawędrowali w swoich poszukiwaniach. Od drugiej zwrotki dzieje się ściana dźwięku złożona ze wszystkich instrumentów, jakie muzycy mieli pochowane w piwnicy, jakieś syntezatory, do tego zwielokrotniony zaśpiew w refrenie i fragment solówki sugeruje, że Coldplay postanowił być mocarny i patetyczny. I rzeczywiście – następny na płycie "Lost" opiera się na organowych ścieżkach i handclapach. Rytm posuwisty, niemal do hymnu. I ten zestaw jakby zamyka to, co chciałbym z tej płyty znać. Również i to, o czym chciałbym wspominać. Im dalej w las tym więcej krzaków.

Przesadnie rozbuchali się Coldplaye, co doprowadza do śmiesznych rezultatów. W "Viva La Vida" słyszę rozbudowane smyki, które zapodają manieczkowy rytm, na tle którego Martin śpiewa coś o dzwonach i Świętym Piotrze. O czerstwocie "Violet Hill" było dawniej. W "Lovers In Japan" gitara trąci "I Still Haven't Found What I'm Looking For", tylko gorszym. I chociaż miło byłoby wierzyć w ciągłe poszukiwania, to częściej jednak przychylam się do popularnej opinii, że Viva La Vida... raczej jest flopem, w którym kolesie bardzo chcieli zagłuszyć brak konceptu całym tym orkiestrowym ustrojstwem. A szkoda, bo dawno temu lubiło się Coldplay właśnie za niewymuszoną, skromną melodyjność.

Filip Kekusz    
3 lipca 2008
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)