RECENZJE

Coldplay
Parachutes

2000, EMI 7.5

Parachutes to prosta płyta. Czterech chłopaków zebrało się, by trochę pograć. Dwie gitary, bas, perkusja. Czasem, ale też jak na lekarstwo, trochę pianina. I głos. I to koniec już. Są artyści, którzy proponują dzieła bardzo trudne w odbiorze. Wtedy słuchacz musi się przebić przez wiele grubych warstw dźwiękowych szaleństw, dysonansów, formalnych utrudnień, by na końcu odkryć leżącą na samym dnie tej układanki perłę. Natomiast Coldplay niczego nie chowa. Delikatne, wolno się rozwijające melodie, tylko momentami bardziej ekspresyjne. Nieskomplikowane, szkolne wręcz aranżacje. I tak, powoli, mija cały album. Pieśni napisane przez Chrisa Martina i kolegów są szlachetne w swej prostocie. Do tej pory niektórzy mają problemy z ostatecznym rozprawieniem się z tą płytą. No bo jak to, przecież to wszystko takie oczywiste. Raptem kilka banalnych ballad. Ale właśnie: banalnych, czy nie?

Nie wiem, czy jest sens wymieniać tytuły utworów, opisywać poszczególne z nich. Właściwie wszystkie są małe i bezbronne. Tym, którzy znają Coldplay z radia czy telewizji, powiem tylko, że piosenki singlowe, a więc szalenie popularny swego czasu "Yellow", a także "Trouble" i "Don't Panic" należą do słabszych punktów Parachutes. Nie wiem, może twierdzę tak z powodu znudzenia ich ciągłą obecnością w wyżej wymienionych mediach. Ale proszę sobie wyobrazić, że wolę pozostałych siedem fragmentów. Gdybym miał wybrać ten najlepszy, to miałbym spory kłopot. Może najbardziej wciągający, nieco tajemniczy "High Speed"? Może ukryta, nie wymieniona w opisie impresja kończąca całość? A może po prostu cudna, czterdziestosześciosekundowa miniatura tytułowa: krótkie, choć wywołujące kłucie w sercu zapewnienie miłosne?

Dziennikarze wywołali nagonkę na Coldplay, że niczego nie wymyślili, że nie posunęli historii muzyki nawet o milimetr, że korzystając z ogromnego dorobku balladowej tradycji, nabrali wszystkich naokoło. Pojawiły się porównania, a raczej zarzuty o kopiowanie Radiohead i Jeffa Buckleya. Skrytykował jeden, potem drugi i tak już się utarło. Jakkolwiek jednak słuszne, porównania te są nieco wymuszone, odnoszą się do małych strzępków, wycinków twórczości czterech młodych Brytyjczyków. No bo z tym Radioheadem, to trochę przesada; trudno porównywać Yorke'a śpiewającego "Bullet Proof" do Martina nucącego "Sparks", bo to prostu dwie inne bajki. A gdzie charakterystyczne dla płyty The Bends gitarowe wybuchy?

Z kolei Jeff Buckley – może i "Shiver" ma w konstrukcji refrenu coś wspólnego z "Last Goodbye", ale przecież klimat jest diametralnie inny. Jak postawić obok siebie Jeffa, zmywającego grzechy i przepełnionego bólem, oraz Chrisa, tak niewinnego, wstydliwego, że chyba jeszcze do dzisiaj przeprasza mamę za kradzież słoika z miodem ze spiżarni w dzieciństwie. Nie da rady. Inspiracji dla Parachutes poszukałbym raczej w czasach o wiele bardziej odległych, a także na albumie The Man Who zespołu Travis. Zgoda. Martin rywalizuje z wielce utalentowanym Franem Healy w konkursie na napisanie ładnych pieśni. Wreszcie zarzuty o komercję. To prawda, Coldplay odniósł spory sukces na tym polu. I, szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego. Można to sobie tłumaczyć głodem w połowie 2000 roku nowej płyty Radiohead, modą na taką muzykę, chwytliwym motywem w "Yellow". Ale jeśli ktoś uwielbia Coldplay, to mało go interesuje, czy płyta się dobrze sprzedaje, czy źle.

Borys Dejnarowicz    
21 sierpnia 2001
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)