RECENZJE

Clinic
Internal Wrangler

2000, Domino 8.3

Tajemniczy, egzotyczny rytm bębenków, poparty hipnotycznymi dźwiękami basu otwiera tę płytę. Pojawiają się normalne, rockowe bębny i dziwaczny, wibrujący hałas, przypominający buczenie muchy. A zaraz potem onomatopeiczne zaśpiewy wokalisty Ade'a Blackburna. Wydaje się, jakby był w transie, jakby próbował dostosować ruch swojej głowy do rytmu muzyki. Ale ta szamańska mozaika przeradza się po minucie w sielską, plażową melodyjkę klawiszy wzbogaconą odgłosami szumu fal. Dwa utwory w jednym. A wszystko nie trwa nawet dwóch minut. Podobnych nagłych skoków i zmian nastrojów sporo jest na tym albumie.

Clinic, zespół rodem z Liverpoolu, już został uznany za najprawdziwszy symbol niezniszczalności i żywotności rocka. Takiego szczerego, przysłowiowego rocka, z gitarami i sekcją. Bezkompromisowego, piwnicznego, a jednak w pewnym sensie dziewiczego i niewinnego grania. Niezły kontrast, prawda? Czwórka tych ludzi zaistniała najpierw kilkoma kompletnie odjechanymi, niezależnymi singlami, zebranymi później na kompilacyjnej płytce Clinic. Omawiany tu Internal Wrangler jest długogrającym debiutem tej młodej grupy. Choć może słowo "długogrający" nie pasuje tu najlepiej. Z tego względu, że cały krążek trwa raptem pół godziny, a tylko trzy z trzynastu zawartych tu utworów przekraczają długość stu osiemdziesięciu sekund. Ale w tych skromnych trzydziestu jeden minutach, Clinic, przez cały czas grając bardzo surowo, potrafi zawrzeć tyle różnych odcieni emocji, że bez wahania można określić tę muzykę mianem eklektycznej. Atmosfera tego swobodnego, niczym nie skrępowanego grania, zdradza ogromną radość, jaka towarzyszyła członkom Clinic podczas rejestracji materiału. Takie podejście może i nawet momentami irytować, ale w przeważającej większości fascynuje. Kilka zaś fragmentów Internal Wrangler można z powodzeniem uznać za najbardziej orzeźwiające, jakie przydarzyły się muzyce rockowej w ostatnim czasie.

"The Return Of Evil Bill" zaczyna się przeciągłym, potężnym motywem czegoś, co brzmi jak dziecięce organy i stara fujarka razem wzięte. Następnie, na tę hałaśliwą melodię nałożona zostaje w ekspresowym tempie jeszcze głośniejsza nawet sekcja gitar, basu i perkusji. Blackburn popisuje się niewymuszoną wirtuozerią w budowaniu napięcia wokalem. Zarówno drgająca, główna linia, jak i ledwo zauważalne, delikatne mruczenie w tle zawierają w sobie cały ogrom emocji. Wtórują mu naładowane niespotykaną energią krótkie zacięcia gitary. Kawałek tytułowy to prosty, ostry riff wspomagany przez fascynująco niedbały głos Ade'a. Zagrane jest to, jak i cała reszta płyty, z pewną niechlujnością i naturalną surowością, która jednak ma więcej uroku, niż pięćset innych, idealnie wypolerowanych w studiu krążków. W tym tkwi największa siła zespołu: kolesie niczego nie udają, są bardziej naturalni, niż można by przypuszczać.

Majstersztykiem na wielką skalę jest "The Second Line", oparty na banalnym beacie z maszyny i trzech równie prostych triadach gitarowych. Głos Blackburna spełnia tu wiele funkcji (oprócz samego śpiewu, w którym wokalista popisuje się niezwykłym, właściwym dadaistom wyczuciem słowa, imituje także inne instrumenty, w tym perkusję) i pojawia się przez chwilę w czterech ścieżkach jednocześnie! Ależ to wspaniały, post-rockowy kolaż, szkoda tylko że tak krótko trwa. A przy tym jest to klinicznie czyste formalnie, z pewną dozą abstrakcji. Opis brzmi nieprawdopodobnie? No to posłuchajcie sami. Równie kosmiczne rzeczy dzieją się w "T.K.", znów poczynając od nierealnych organów, a na zbiorowym, zakręconym szaleństwie, któremu przewodzi rzecz jasna Ade, kończąc. A najlepsze jest to, że muzycy Clinic osiągają taki efekt przy użyciu śmiesznie skromnych środków. Ile znaczą wyobraźnia i pomysłowość!

Łagodniejszą, liryczną, choć wciąż całkiem odjazdową stronę albumu reprezentują trzy spokojniejsze kawałki. Każdy inny, inaczej zaaranżowany, każdy o innym klimacie. "Earth Angel" przez minutę wydaje się być zwykłym nuceniem lidera na tle szumu morza i delikatnego przygrywania gitarki, na wysokości 1:51 przeistacza się na moment w śliczną impresję, by skończyć się niedługo potem. "Distortions" które ktoś udanie nazwał skrzyżowaniem "Motion Picture Soundtrack" Radiohead i "Heroin" z repertuaru The Velvet Underground, wyrasta ze statycznego dźwięku organów i stopniowo przyspieszanych, syntetycznych bębnów. Na tym tle wokalista Clinic snuje swoje intymne zwierzenia, potęgując wszechobecną tu atmosferę szczerości. Wreszcie zamykająca całość kołysanka "Goodnight Georgie", składająca się z cichego akompaniamentu gitary, sennego wokalu i kilku dodatkowych niespodzianek, w tym krótkiej partii trąbki.

Clinic mogą więcej nie nagrać niczego równie udanego. Ale niezależna krytyka amerykańska chce w Internal Wrangler widzieć narodziny wielkiego zespołu, do którego należeć będzie pierwsza dekada nowego stulecia. I wcale bym się nie zdziwił, bo chłopaki nawet w kilku wyraźnie słabszych, garażowych numerach, jak "C.Q.", "Hippy Death Suite", czy "2nd Foot Stomp" potrafią zawrzeć sporo uczucia i artystycznej szczerości. Tymczasem pokazali, że od perfekcyjnego warsztatu wykonawczego i wielkich, zadartych wysoko w górę ambicji, ważniejsze są: niewymuszona radość grania, chęć wspólnego poszukiwania, i, nade wszystko, prawdziwa miłość do muzyki.

Borys Dejnarowicz    
21 sierpnia 2001
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)