RECENZJE

Caribou
Andorra

2007, Merge 6.9

Nasz bohater w 2003 roku, wraz z rewelacyjnym Up In Flames, odkrył przed nami oblicze gruźlika niszczonego przez gorączkę. W jaki sposób osiągnął ten stan mało mnie obchodzi; najważniejsze, że skutkowało to wtedy niezwykle wysokim poziomem wydawnictwa. Snaith najwyraźniej ma w dupie profilaktykę, gdyż pomimo upływu kilku lat wciąż widzi słonie z sześcioma kończynami i wydaje mu się, że jest szalonym hipisem rozkochanym w psych-60s, a w nocy sukcesywnie odwiedza go Dinger. Wszystkie te czynniki w połączeniu ze ścisłym umysłem oraz chęcią eksploracji własnych zdolności wokalnych czynią z Andorry świetny krążek.

Pora skonkretyzować pozytywne wartościowanie, eee. Znaczy napisać dlaczego płyta tak cholernie wciąga. Andorra rozpoczyna się ślicznym "Melody Day", być może najlepszym tegorocznym openerem. Ta cudowna melodia, wielowarstwowe wokale, urokliwy flet oraz jamująca gitara zasługują na msze dziękczynną. Serio, nie ma mocnych tę psychodeliczną perełkę, która niejako kształtuje klimat całości, a zarazem stanowi punkt szczytowy albumu. Gdyby każdy track na płycie był równie dobry jak wielopiętrowy otwieracz, to czytalibyście recenzję płyty roku. Chciałbym, żeby tak bylo, ale nie jest. Nie ma jednak powodów do rozpaczy, gdyż Andorra to naprawdę znakomita rzecz. Weźmy chociażby takie uzależniające "She's The One". Snaith wspierany tu przez Greenspana (backgroundowe wokale) tworzy piękną prawie-balladę o ślepej miłości, na dokładkę tuż obok maszeruje wojsko (no, że mocarne bębny), a zapracowany kupidyn gra raz to na smykach, raz to na akustyku. Może i nie jest to ponadczasowe arcydzieło, ale nie sposób ukryć się przed wirusem chorusa, który jeśli już raz cię dopadnie to koniec; nucenie w najmniej oczekiwanych momentach gwarantowane. Swoją drogą zazdroszczę Danowi TAKICH znajomości. On nie tylko zna lidera Junior Boys, on nagrywa z nim kawałki. To nie koniec rarytasów, ponieważ mamy tu jeszcze majestatyczne, wilsonowskie "Desiree" z prawie operowym wokalem, świergotliwym fletem oraz przygniatającą partią smyków wspartą wstydliwą harfą.

Gdy odliczając sekundy z podnieceniem wyczekujemy na zmartwychwstanie brytyjskiej inwazji, Snaith składa Andorrę w ofierze naszym zachodnim sąsiadom, a konkretniej krautrockowym gigantom. Na długości trzech zamykających płytę tracków post-zombiesowskie psychodeliczne dźwięki ustępują miejsca motorikowej matematyce, a my przenosimy się z dusznej sypialni do sterylnego laboratorium. No może trochę przesadziłem, ale liczę, że chwytacie o co biega. Wśród tych trzech kawałków o Neu!-owej aparycji największe wrażenie robi urokliwe "Irene". Wyjątkowo lubię ten dęty sampel, szum imitujący morską bryzę, czy też miarowe uderzenia automatu perkusyjnego. Szkoda jedynie, że ostatni na płycie 8-minutowy "Niobe" trochę irytuje, ale nie chodzi tu o słabość kompozycji, a o deficyt oryginalności (Zuckerzeit anyone?).

Dan, pomimo niezaleczonej do końca gruźliczej gorączki, w dalszym ciągu niesamowicie wymiata. Andorra potwierdza tylko tezę, iż nasz dzielny Kanadyjczyk nie potrafi nagrywać słabych płyt. Może i są lepsze płyty w tym roku, zapewniam jednak, że rok bez Caribou jawi się rokiem straconym.

Wojciech Sawicki    
24 października 2007
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)