RECENZJE

Cage
Depart From Me

Definitive , 2009 4.3

Cage pochodzi z patologicznej rodziny i próbował się zabić. Popełniał drobne przestępstwa, trafił do psychiatryka, testowali na nim leki na uspokojenie. I to słychać niestety. I dlatego pewnie powoli staje się wśród miłośników białego rapu postacią kultową. Nie bez znaczenia zapewne jest fakt, że na jego oficjalnym kanale możemy podejrzeć go podczas spożywania kanapek czy konstruowania robotów. A w wielu wywiadach lekko ośmiesza się swoim flow i sposobem formułowania zdań. Nic to – w Stanach trwają ponoć przygotowania do filmu o Chrisie Palko.

Rzeczywiście imponuje mi w kolesiu jego wytrwałość w dłubaniu w tej muzyce. Która rzeczywiście została nagrodzona. Cage jest jednym z najstarszych raperów zakontraktowanych w Definitive Jux. Zaczynał jeszcze w latach dziewięćdziesiątych i, począwszy od malutkiego winyla, który zainteresował tylko brudnych, prymitywnych, zaćpanych lanserów piął się w górę, mając po drodze kilka fajnych pomysłów. Przede wszystkim ezoteryczny projekt Weathermen, którego Cage do tej pory wydaje się liderem. I wciąż pozostaje jedynym członkiem, który stroni od abstrakcyjnych wersów, bijąc swoim nieszczęściem po twarzy niczym polski blokers. Nighthawks – kolaboracja z Camu Tao, będąca czymś na kształt ścieżki dźwiękowej do nieistniejącego filmu, zrzynającego z istniejącego filmu o tym samym tytule. No i rewelacyjne fragmenty niezłych solowych albumów i EP-ek, wydawanych na przestrzeni ostatnich siedmiu lat. W tym Jello Biafra (krzyczący "I'll fuck everything that moves!") i ponownie Camu Tao (krzyczący tak dużo, że nie można nadążyć). Aha, i jeszcze piosenka pod tytułem "The Subtle Art Of Breaking Up", opowiadająca o kolesiu, który w dzień urodzin dziewczyny zabrał ją na wycieczkę autem i rozbił to auto z nią w środku. I teraz już chyba wiemy, skąd ten psychiatryk.

Po wielomiesięcznych trudach – jeśli wziąć pod uwagę, że miał się ukazać już w zeszłym roku – Cage serwuje nam trzeciego długograja, Depart From Me właśnie. Nadzieje były wygórowane, również dlatego, że kampania wytwórni pozycjonowała Cage'a jako artystę już legendarnego, który odwiedza nowe rejony w swoich brzmieniowych i lirycznych poszukiwaniach. Do tego epicka (choć i tandetna) okładka, pierwszy wyciek w styczniu, teledysk reżyserowany przez Shię LaBeoufa (też ponoć znany), etc. I co? Gówno – jak mawiają prości ludzie. Choć literalnie wszystkie zapowiedzi się zgadzają, to wektor ładunku emocjonalnego ma inny zwrot od zamierzonego.

Na Depart From Me Cage zrezygnował z ubarwiania kawałków gośćmi. To jest tylko on i jego trauma. I jeszcze F. Sean, który umie grać na gitarze. To jego instrument zdecydował o brzmieniu całego albumu. Sample wycofane i zredukowane, skreczy w ogóle, trochę elektroniki wymieszanej gdzieś w hałaśliwym tle. Niektórzy pewnie powiedzą, że nieźle się to zapowiada, ale nie. Prób z melodiami niewiele, wiosło pełni funkcję rytmiczną, dokładając się do sieki. Ciekawego charakteru nadaje raptem kilku fragmentom (z "Look At What You Did" na czele, w ogóle najlepszy moment albumu chyba – nawet jeśli jest o wampirach). To ponoć działanie zamierzone – w sensie nacisk na żywe instrumenty, a nie marność – ale nie można go traktować jako wyższego etapu rozwoju. Na poprzednim Hell's Winter, trafiały się próbki gitarowe, w tym zamykacz pod tym właśnie tytułem, w którym aranżacja i proporcje dawały efekt bliski olśniewającemu, ale nie ma chyba kawałka na nowej płycie, który byłby w stanie wywołać podobny entuzjazm. O płaskiej produkcji wspomniałem? Niezależnie od tego, kto zasiadł za konsoletą.

Warstwa liryczna robi lepsze wrażenie, tj. jeśli ogólnie jest się fanem Cage'a, uodpornionym na egzaltację zawartą w jego wersach. Chociaż i tak tutaj akurat jest lepiej niż było. Palko dosyć pokrętnie tłumaczył, że wersy na nowym albumie będą efektem rozliczenia się z przeszłością i stanowią nowe otwarcie, ale te demony nadal kryją się w jego czerepie. Zaczyna się od manifestu poświęconemu zmarłemu w zeszłym roku Camu Tao (który, wspomniany po raz trzeci, wyrasta tu na cichego bohatera), stanowiącego jednocześnie krytykę tych, którzy wycierają sobie nim gębę, no bo wiadomo, to była tak popularna postać. Potem mamy jeszcze wycieczki w stronę znajomego psychiatry, dzieciaków rodzących dzieciaki, bicia innych dzieciaków bitych przez rodziców, smutnych epizodów z życia ("they kicked me in the stomach / I shit myself on the street") rozpadających się związków, rozpaczy i tragedii, z których nie powinniśmy się śmiać. Szczęśliwie są też momenty oddechu, na przykład mój drugi ulubiony "Fat Kids Need An Anthem" z anarchistycznym refrenem "I was a fat guy / I was a big fat guy" i całkiem logicznym przesłaniem, że lepiej być grubym, na dragach i fantazjować o dziewczynach, niż żreć same warzywa i fantazjować o mięsie. Odnotujmy jeszcze jedna perełkę – "Captain Bumout" – o tym, że faceci nie powinni tańczyć (trochę).

Styl Cage'a odstaje nieco od poszukiwań innych wiodących artystów Definitive Jux, co nie zmienia, faktu, że nadal są najlepszymi ziomami (wystarczy ogarnąć nieco fot na oficjalnej stronie rapera). Mamy więc tutaj swoiste porozumienie ponad podziałami. Szkoda, że najbardziej tradycyjny raper wśród tych muzycznych dziwadeł, wydał najgorszy jak do tej pory album pod szyldem Def Jux w tym roku. Na pocieszenie: nie było tych albumów znowu tak dużo. Na pocieszenie drugie: Cage zawsze sprawdzał się na gościnnych występach.

Filip Kekusz    
21 września 2009
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)