RECENZJE

Built To Spill
There Is No Enemy

2009, Warner 6.2

Być może niezbyt dobrze to świadczy o moich życiowych doświadczeniach, ale z pełną świadomością stwierdzam, że mało jest rzeczy tak przyjemnych jak kupowanie płyt. Zwłaszcza w ciemno. Cała zabawa zaczyna się jeszcze na długo przed konsumpcją. Najpierw niepozorne przeglądanie katalogów, które poprzez porównywanie cen i skrupulatne podliczanie oszczędności, wiedzie do punktu, w którym wrzuca się płyty do koszyka. Oczywiście inne niż zamierzaliśmy na początku. Później rytuał sprawdzania skrzynki, ewentualny telefon na pocztę i nerwowe przeglądanie ocen (i tylko ocen) wystawianych w świeżo pojawiających się recenzjach. W końcu płyty (zawsze liczba mnoga) na krótką chwilę lądują w skrzynce, by zaraz dać się rozerwać podekscytowanemu właścicielowi. Zdaję sobie sprawę, że w dobie powszechnej digitalizacji, youtube'izacji, net-labeli i nade wszystko torrentów takie podejście wydaje się dość mocno przestarzałe. Tak przestarzałe jak muzyka rockowa w XXI wieku albo Built To Spill w 2009 roku. A przecież cieszy tak bardzo – nawet, jeśli niektórzy twierdzą, że "irracjonalnie".

Klej puścił – koperta otwarta. Pierwsze, co rzuca się w oczy to "Parental Advisory" w lewym dolnym rogu, które momentalnie kwituję uśmiechem. "Martsch – ty rozbójniku!" Siłuję się kilka minut z tym amerykańskim (chyba) wynalazkiem w postaci dodatkowej taśmy na górnej krawędzi i wreszcie dostaję się do środka. Bogactwo artwork-u przypomina o wielkiej poprzedniczce (There's Nothing Wrong With Love) i potwierdza, że Doug nie zajmuje się pierdołami. Niech tak będzie. To co, chyba warto byłoby wreszcie posłuchać? A może jeszcze chwilę delektować się tą niepewnością? Zwłaszcza, że właśnie wspomniałem ten wielki album sprzed półtorej dekady. Niezła wymówka.

Zanim (i o ile) zacznę rozbierać na części poszczególne piosenki z siódmego albumu Built To Spill, chciałbym jeszcze poruszyć trzy kwestie. Po pierwsze niesłusznie zwykło się uważać, że wystarczy, gdy kapelę ze stanu Idaho zna się jedynie z jej trzech klasycznych krążków. Nie zapominajmy o Ultimate Alternative Wavers, która nawet jeśli nie może równać się z geniuszem There's Nothing Wrong With Love (osobiście moja ulubiona płyta zespołu), to w pewnym stopniu go antycypuje. Zresztą album z chmurką wykazuje z pewnością większe podobieństwo do debiutu niż następującego po nim Perfect From Now On. Piosenki takie jak "Three Years Ago Now" czy "Nowhere Nuthin Fuckup" wciąż pojawiają się w set-listach, należąc do zaszczytnego grona hitów. A jeszcze są tam takie kawałki jak "First Song" z tym piekielnie dobrym riffem i lo-fi otoczką. Wybór należy do Was, ale ja chyba przedkładam debiut nad "trzecią część klasycznej trylogii" (choć nie ma tu tak dobrego kawałka jak "Carry The Zero").

Druga sprawa jest taka, że notorycznie zapomina się o zasługach Martscha pod innymi banderami. Dziwi was, punkowa wręcz, furia w tegorocznym "Pat"? – posłuchajcie Treepeople. Pierwsze z brzegu na Guilt, Regret & Embarassment "No Hope" – killer prawda? Ktoś już się dzielił tą wiadomością, ale warto przypomnieć przy czym doznaje Isaac Brock. Poza tym, jakimś podłym spiskiem jawi się zbiorowe milczenie na temat The Halo Benders – jednego z najfajniejszych "supergalaktycznych" projektów indie-rocka. Jakkolwiek współpraca dwóch wielkich, niekojarzonych dotychczas ze sobą, muzyków często przynosi mizerne skutki, tak duet Martsch-Johnson wypada znakomicie. Z katalogu polecam przede wszystkim, wydany w 1994 (ależ Doug miał rok!) debiut God Make No Junk, z którego pochodzi przebój "Don't Touch My Bikini". Zresztą "Canned Oxygen" to też nie ułomek a moment, w którym Calvin z Dougiem naprzemiennie podają swoje frazy, pozostawia moje zdolności interpretacyjne daleko w tyle. Ale umiem przynajmniej wystukać rytm tego zajebistego riffu. Są też ładne kawałki z akustykiem jak "Snowfall", świetne teksty no i te dwugłosy o, zdawałoby się, wykluczających się barwach. Świetny album, który powinien przypaść do gustu nie tylko fanom Built To Spill.

Trzecią i ostatnią kwestią, którą należałoby podjąć przed ostatecznym zabraniem się za There Is No Enemy jest powszechna recepcja współczesnych nagrań Built To Spill. Wydaje mi się, że słowo "pobłażliwość" nie będzie tu nadużyciem. Ile już osób pisało, że: "to nie to, co kiedyś"; "trochę odcinają kupony"; "nic nowego"; "formuła się wyczerpała". No spoko, tylko ciekawią mnie w takim razie te ekstatyczne komentarze w kierunku zespołów tj. I Was A King, Cymbals Eat Guitars czy polskich (choć tu trochę mniejsze zdziwienie) typu Tin Pan Alley czy Muchy ("Zapach Wrzątku"). Przykłady można by mnożyć (tak, tak Modest Mouse też), ale wniosek jest mniej więcej taki, że inni tylko nawiązują do Built To Spill a sami zainteresowani to już z siebie tylko zżynają. Dalej, parafrazując pewien przebój: "Anyone Can Play Built To Spill" – byleby to nie było Built To Spill. Coś tu nie gra, prawda?

Oczywiście, nawet jeśli oddali się zarzuty o "inspirowanie się sobą" to You In Reverse pozostaje płytą odstającą od pozostałych pozycji sygnowanych marką Built To Spill. Winne są po prostu słabsze kompozycje i trudno jest tutaj mieć odmienne zdanie. Słuchając There Is No Enemy, odnoszę wrażenie, że doświadczenie Martscha pozwoliło mu te niedociągnięcia zauważyć i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Najważniejszy z nich to: praca, praca i jeszcze raz praca. Dopracowanie, pedanteria, skrupulatność, kompletność – jakkolwiek to nazwiecie, znajdziecie to na tym albumie. There Is No Enemy nie jest efektem boskiego natchnienia, które pozwoliło zamknąć cały proces w dwóch tygodniach. Te kawałki powstawały, były szlifowane, doprecyzowywane, rozpatrywane z perspektywy większej całości. Bo jest to kolejna płyta Built To Spill, której nie słucha się na wyrywki. Trudno wyobrazić sobie w ogóle słuchanie tej płyty w innej kolejności. Jeśli jest ballada, to musi po niej następować żwawsza piosenka, jeśli firmowe jammy – to tylko pod koniec itd. Zresztą spryt starego lisa ratuje też czasem zmierzające donikąd utwory. Kto spodziewałby się wsparcia ze strony waltorni w drugiej części błogiego "Life's A Dream", czy mellotronu w, odrobinę jednak rozwlekłym, "Done"? Jest na There Is No Enemy kilka takich miłych niespodzianek i nie są one raczej dziełem przypadku.

Tekstowo Martsch też powraca do formy: "We've all seen enough, now it's time to decide / The meekness of love or the power of pride / It doesn't matter if you're good or smart / God damn it, things fall apart", więc warto się wsłuchiwać w to, co brodacz ma do zaoferowania. Poza tym There Is No Enemy składa się w dużej mierze z piosenek. Żadna z nich nie mogłaby się mierzyć z highlightami zespołu, ale znów materiał, z którego zostały uszyte wykorzystany został w możliwie najlepszy sposób. Wykorzystanie potencjału kilku gitar, nieśmiertelnych patentów, tj. wejście w "Aisle 13", czy steel guitar vs zajebiste tremolo w "Hindsight". Ta druga piosenka jest zresztą świetną wizytówką albumu: niby nic, a jednak jak przyjemnie się słucha. Czyli jednak "coś".

Nie skipuję żadnego z utworów, ale nudzi mi się odrobinę przy "Good Ol'Boredom" (nawet tytuł dopasowany) a epickość "Oh Yeah" wymaga ode mnie odpowiedniego nastroju. Rekomendacją niech będzie jednak fakt, że pomimo posiadania (a nawet ich oczywistego sąsiedztwa) na półce wielkich dokonań Martscha sprzed lat wciąż znajduję w sobie ochotę na odtwarzanie There Is No Enemy. Najlepiej na słuchawkach, wieczorem, gdy ma się na to trochę czasu i filiżankę herbaty. Wygląda na to, że wszyscy którzy wieścili koniec Built To Spill będą musieli sobie jeszcze chwile poczekać. Sorry.

Jan Błaszczak    
20 listopada 2009
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)